Brexit: polityczne kształtowanie rzeczywistości. Rozmowa ze Stephenem Rooney’em

Stephen Rooney

Menadżer ds. polityk publicznych w brytyjskiej organizacji zawodowej – stowarzyszeniu specjalistów ds. zarządzania projektami, wcześniej doradca polityczny w Konfederacji Przemysłu Brytyjskiego.

Marcin Chruściel: Pracuje Pan dla stowarzyszenia, którego członkowie zarządzają projektami w różnych obszarach polityki wewnętrznej. Jak ocenia Pan wpływ brexitu na reformy wewnętrzne w Wielkiej Brytanii po trzech i pół roku od referendum w sprawie członkostwa w UE?

 

Stephen Rooney: Brexit znacznie ograniczył zdolność rządu do myślenia i prowadzenia innych polityk. W rzeczywistości byliśmy świadkami gruntownej zmiany priorytetów politycznych, w ramach której zakres i ambicje rządowego ustawodawstwa nie dotyczącego brexitu zostały znacząco zredukowane. Zamiast tego rząd postanowił skoncentrować swój kapitał polityczny na dopilnowaniu, aby przepisy związane z brexitem trafiły do księgi ustaw. Kolejną kwestią są zasoby ludzkie. Prawdopodobnie około jedna trzecia urzędników w Ministerstwie Skarbu pracuje nad brexitem kosztem wszystkiego innego. Z danych Krajowego Urzędu Statystycznego wiemy, że w ministerstwach zatrudnionych jest 12 300 specjalistów, zarządzających projektami wartymi pół biliona funtów. Bardzo trudno jest określić, ilu z nich powiedziano: „Musisz przerwać to, co teraz robisz i zacząć pracować nad planowaniem brexitu”. Szacowana przez nas liczba to 5000, czyli prawie połowa, i prawdopodobnie jest to zaniżony szacunek. Nic więc dziwnego, że inne priorytety, takie jak strategia przemysłowa, wydają się ustępować.

Stephen Rooney

Menadżer ds. polityk publicznych w brytyjskiej organizacji zawodowej – stowarzyszeniu specjalistów ds. zarządzania projektami, wcześniej doradca polityczny w Konfederacji Przemysłu Brytyjskiego.

Dlaczego polityka przemysłowa stała się tak ważna w kontekście brexitu i wróciła do rządowej agendy po tylu latach trzymania jej poza obszarem zainteresowań?

 

W następstwie wyniku referendum liderzy biznesu, decydenci oraz politycy coraz głośniej wypowiadali się o potrzebie nowego myślenia ekonomicznego w Wielkiej Brytanii, aby przezwyciężyć problemy stagnacji produktywności i dużych różnic regionalnych w wynikach gospodarczych. Na przykład w 2016 roku przeciętny brytyjski pracownik wyprodukował średnio o 16 procent mniej niż jego odpowiednicy z innych krajów G7. Ponieważ problem z produktywnością stał się jednym z największych wyzwań, przed którymi stoi Wielka Brytania, strategia przemysłowa musiała być dla rządów Theresy May i Borisa Johnsona priorytetem. Tak więc, jak tylko Theresa May została premierem, powołała Departament Biznesu, Energetyki i Strategii Przemysłowej (BEIS). Myślę, że był to sygnał zamiaru umieszczenia strategii przemysłowej w centrum zainteresowania jej rządu. May powiedziała wówczas, że „trzeba rozszerzyć dobrobyt na cały naród, aby w ten sposób zmierzyć się z przyczynami, dla których ludzie głosowali za brexitem”. Pierwsza rocznica opublikowania rządowej Strategii Przemysłowej w 2018 roku przeszła jednak właściwie niezauważona. Media praktycznie o tym nie wspominały, politycy nie podejmowali tematu, podczas gdy powinno to być duże wydarzenie. Rok 2019 dostarczył niewiele dodatkowych informacji na temat rządowego planu osiągnięcia 2,4 proc. PKB na badania i rozwój do 2027.

 

Po zakończeniu okresu przejściowego, który ma trwać do 31 grudnia 2020 r., Wielka Brytania nie będzie już podlegała europejskim przepisom dotyczącym pomocy publicznej. Rząd w Londynie stanie się bardziej autonomiczny, jeśli chodzi o udzielanie pomocy finansowej firmom, m.in. w brytyjskim przemyśle stalowym. Czy uważa Pan, że rząd będzie wówczas bardziej skuteczny w realizacji strategii przemysłowej i poprawie produktywności?

 

Kluczowe czynniki produktywności – pomysły, ludzie, infrastruktura, otoczenie biznesu i miejsce – są nieuchronnie związane z relacjami Wielkiej Brytanii z UE. Weźmy na przykład idee – inwestowanie w badania i rozwój jest podstawą każdej strategii zwiększania produktywności. „Horyzont 2020”, pionierski program na rzecz badań i innowacji w UE, był jednym z największych źródeł finansowania prac badawczo-rozwojowych na Wyspach. Warto zauważyć, że w latach 2014-2016 Wielka Brytania prowadziła więcej projektów badawczych i innowacyjnych, finansowanych przez UE, niż jakikolwiek inny kraj. Ograniczenie dostępu Wielkiej Brytanii do jednolitego rynku, ograniczenie transgranicznego przepływu danych, czy utrata finansowania z programów takich jak „Horyzont 2020”, utrudni wysiłki na rzecz uczynienia Wielkiej Brytanii światowym liderem w dziedzinie B+R. Dlatego tak bardzo potrzeba jest teraz ambitna strategia przemysłowa. Szczególnie, jeśli chcemy osiągnąć ambitny cel „zbudowania [po Brexicie] Wielkiej Brytanii na miarę wyzwań przyszłości”.

 

Główne hasło Konserwatystów z ostatnich wyborów – „Dokończyć Brexit” – zachęca do myślenia o nim w kategoriach projektu do zrealizowania. Jakie wnioski można by wyciągnąć, jeśli przyjmiemy taką perspektywę analizy tego zjawiska? Czy doświadczenie brexitu może zmienić sposób funkcjonowania brytyjskiej administracji w przyszłości?

 

Mogę się tutaj odnieść do dokumentu „Warunki sukcesu projektu” wydanego przez APM. Dziesięcioletnie dziecko może go przeczytać i zrozumieć. Niestety brytyjski rząd najwyraźniej nie przeczytał tego dokumentu, ponieważ gdyby brexit został uznany za program – w rzeczywistości jest to program, a nie projekt – i gdyby postępował zgodnie z bardzo podstawowymi wytycznymi, których nasi członkowie przestrzegają przy inicjowaniu każdego projektu lub programu, miałby znacznie większą szansę na skuteczną realizację brexitu. Były dyrektor Urzędu ds. Projektów Infrastrukturalnych, Tony Meggs, opisał wdrożenie brexitu jako „mega-program”, to znaczy: „największe i najtrudniejsze zadanie, przed jakim stanęła służba cywilna w czasach pokoju”. Ostatnio mogliśmy jednak zobaczyć, że wnioski nie zostały wyciągnięte. Jedną z pierwszych rzeczy, które Boris Johnson ogłosił po wygraniu wyborów było: „Doprowadzimy do tego, aby dalsze opóźnianie procesu brexitu było nielegalne”, wiążąc sobie tym samym ręce. Tymczasem niespotykane jest, aby umowa o wolnym handlu została uzgodniona w mniej niż 12 miesięcy. Decyzja Borisa Johnsona przywraca zatem zasadniczo opcję „braku porozumienia”. A to oznacza, że wracamy do problemu: „Mamy 12 300 specjalistów od realizacji projektów – ilu z nich będzie w stanie realizować ambitny program Konserwatystów dla rządu?”. Nie twierdzę, że zaczęło się to od Konserwatystów, ale w swojej dotychczasowej karierze zawodowej, która trwa od 2010 roku, mogłem obserwować wyłącznie ich rządy. To, co mogłem zobaczyć, to kolejne porażki rządu z powodu „tworzenia dowodów w oparciu o politykę”, a zatem wypaczenie idei polityki opartej na dowodach.

 

Jakie inne błędy zostały popełnione w kontekście brexitu i są przykładem tego, co nazywa Pan „tworzeniem dowodów w oparciu o politykę”?

 

W moim przekonaniu takim błędem, oprócz samej treści pytania referendalnego, było również uruchomienie Artykułu 50. Pomimo że parlament zagłosował za uruchomieniem tego artykułu, Wielka Brytania przede wszystkim nie wiedziała jeszcze, co chce osiągnąć. Tym bardziej nie wiedziała zatem, jak to osiągnąć – nie wiedziała co, nie mogła też powiedzieć dlaczego jak. Uruchomienie art. 50 zasadniczo gwarantowało więc niepowodzenie. Z pewnością dobrze byłoby, gdyby rząd przeprowadził symulacje procesu brexitu. Pewne scenariusze awaryjne zostały poczynione, ale wyraźnie brakowało dobrego planowania w tym zakresie. Tutaj wracamy do problematycznej treści pytania referendalnego. Pytanie brzmiało, czy chcemy wyjść z UE: „tak” czy „nie”, ale nie określono, na czym miałoby polegać to wyjście. Czy to by miało oznaczać, że ​​wychodzimy, ale pozostajemy silnie powiązani? Czy pozostajemy częścią unii celnej? Czy nadal jesteśmy zaangażowani w działalność ogólnoeuropejskich instytucji? Czy nadal dzielimy bezpieczeństwo? Ponieważ od początku brakowało odpowiedzi na te pytania, oznaczało to efekt domina, w którym nie wiesz, co próbujesz osiągnąć.

 

Czy referendum z 2016 roku będzie stanowiło punkt zwrotny w korzystaniu z referendów w Wielkiej Brytanii? Wiele wątpliwości wzbudził nie tylko charakter pytania, ale również problem niedoinformowania opinii publicznej i wprowadzających w błąd doniesień obu kampanii. Z drugiej strony, w Wielkiej Brytanii narastają nierozwiązane kwestie konstytucyjne, takie jak szkocka niepodległość czy decentralizacja władzy.

 

W istocie, rząd Szkocji i Szkocka Partia Narodowa już teraz domagają się drugiego referendum w sprawie niepodległości, ponieważ postrzegają to jako sposób na osiągnięcie swojego celu. Te żądania mają silne podstawy [Szkocja zagłosowała za pozostaniem w UE – przyp. red.], pomimo że Partia Konserwatywna wygrała ostatnie wybory parlamentarne na bazie programu przeciwnemu szkockiej niepodległości. Z pewnością jest to pytanie za milion dolarów: „Czy politycy będą teraz myśleć dwa razy, zanim zdecydują się na użycie referendum?”. Wiele zależy oczywiście od tego, co będą chcieli osiągnąć i niewątpliwie opcja referendum pozostanie jednym z narzędzi w ich kieszeni. Myślę natomiast, że bardziej obawia się kolejnych referendów sam elektorat i będą to w przyszłości pojedyncze wyjątki. Wiele osób, które publicznie namawiały do brexitu, jak Jacob Rees-Mogg, od początku twierdziło, że powinny się odbyć dwa referenda. Pierwsze na początku całego procesu, następnie negocjacje „umowy rozwodowej” i dopiero po jej przyjęciu – drugie referendum. Z punktu widzenia procesu demokratycznego wydaje się to o wiele bardziej zasadne niż jedno głosowanie, w którym ludzie głosują bardziej na podstawie przeczucia niż bycia poinformowanym. Być może część wyborców jest poinformowana, ale tak naprawdę nigdy nie można tego powiedzieć. Potencjalnym problemem jest oczywiście sytuacja, w której drugie referendum przynosi odwrotny wynik, również z niewielkim marginesem. Dlatego powinniśmy iść w kierunku takich rozwiązań jak panele obywatelskie i rozwijać ordynację proporcjonalną.

 

Czy mógłby Pan wyjaśnić funkcjonowanie paneli obywatelskich?

 

Jest to już stosowane w Irlandii – polega na zebraniu reprezentatywnej grupy osób pod względem demografii kraju, wieku, poziomu edukacji, podziałów klasowych, sympatii politycznych itd., która przepracowuje dany problem, wysłuchuje ekspertów i staje się w jego zakresie bardzo dobrze poinformowana. W kolejnym kroku poprzez głosowanie osiąga się decyzję lub rekomendację, która jest następnie brana pod uwagę w procesie prawodawczym. Podejmowanie decyzji w taki sposób wydaje się o wiele bardziej zasadne niż poprzez referendum, w którym pytanie kierowane jest do ludzi na ogół zainteresowanych tym, aby mieć pieniądze w kieszeni, jedzenie na stole i dach nad głową.

 

Przebieg kampanii poprzedzającej referendum w 2016 roku oraz kolejnych kampanii wyborczych miał zdaniem ekspertów wyjątkowo negatywny charakter. W opracowaniach jest mowa m.in. o „hiperładunku negatywnej kampanii” i dezinformowaniu opinii publicznej. Czy to doświadczenie sprawiło, że brytyjski elektorat stał się bardziej podatny na populizm?

 

Jest takie powiedzenie: „Wystrzegaj się prostych odpowiedzi na złożone pytania”. Kwestia brexitu i powodów, dla których ludzie głosowali w referendum za opuszczeniem UE jest niezwykle złożona. Przez ostatnie trzy lata zwolennicy brexitu byli pytani w wywiadach, dlaczego głosowali za wyjściem. Wiele osób zmieniło swoje zdanie, wiele osób przyznało, że mieli poczucie chronicznego niedoinwestowania w lokalnych społecznościach i chcieli niemal wbić nóż w plecy Davida Camerona i całej politycznej elity. W rzeczywistości osiągnęli samounicestwienie, ponieważ negatywne skutki brexitu dotkną w pierwszej kolejności i w największym stopniu właśnie te obszary kraju, które zdecydowanie opowiedziały się za wyjściem z UE. Tak silne poparcie dla Konserwatystów w ostatnich wyborach, dające im większość 80 mandatów po ośmiu latach polityki zaciskania pasa, może wskazywać tylko na jedną rzecz. W moim przekonaniu był nią całkowity brak wiary w wizję Jeremy’ego Corbyna dotyczącą przyszłości Wielkiej Brytanii.

 

Ma Pan na myśli przyśpieszone wybory z grudnia 2019 roku?  

 

Tak. Ale pytał Pan o podatność na populizm. Myślę, że zdecydowana większość wyborców w Wielkiej Brytanii rozumie niuanse politycznych postulatów o wiele lepiej, niż im się to przypisuje. Politycy nie powinni pod tym względem lekceważyć brytyjskiego elektoratu.

 

Musiał Pan jednak słyszeć o gwałtownym wzroście wyszukiwań hasła „czym jest UE” następnego dnia po referendum, kiedy okazało się, że Wielka Brytania zagłosowała za wyjściem. Już sam ten fakt sugeruje, że opinia publiczna była bardzo słabo poinformowana na temat kwestii, które leżały u podstaw tego głosowania.

 

Z pewnością była to wypadkowa wielu czynników – poziomu wykształcenia, wieku, demografii wyborców, ale również dotychczasowego systemu wyborczego, który opiera się na głosowaniu większościowym. W przypadku wyborów zawsze prowadzi to do dużej ilości „głosów straconych”. W systemie proporcjonalnym taki sam wynik głosowania z grudnia 2019, który dał Konserwatystom większość 80 mandatów, oznaczałby możliwość koalicji większościowej Partii Pracy z 18 posłami Zielonych. Wracając natomiast do kwestii samego elektoratu, chociaż nie można go traktować jako podatnego na głupotę, jest on w wyraźny sposób podatny na wpływ mediów. Jednocześnie coraz bardziej skłonny do głosowania na podstawie cech osobowych kandydatów. Dla przykładu, wyborcy dużo łatwiej oddadzą głos na kandydata, którego znają i określają z imienia – tak jak „Boris”. W przestrzeni publicznej nie figuruje on jako “Alexander Boris de Pfeffel Johnson”. Wszyscy nazywają go „Boris” i jest to pewnego rodzaju karykatura, na którą głosują ludzie. Tak jak zagłosowali na trzy słowa: „Get Brexit Done” [„Dokończyć Brexit”].

 

Czy to oznacza, że obserwujemy właśnie nowy rozdział w brytyjskiej polityce, który charakteryzuje się drastycznym upraszczaniem rzeczywistości i odejściem od procesu deliberacji?

 

Tylko dlatego, że coś następuje po czymś innym, nie oznacza jeszcze, że jest spowodowane przez tą pierwszą rzecz. Korelacja nie oznacza jeszcze związku przyczynowego, dlatego trudno jest na to pytanie odpowiedzieć. Wydaje się jednak, że brytyjski elektorat zagłosował w ostatnich wyborach niczym w wyborach prezydenckich, aby odrzucić Jeremy’ego Corbyna i poprzeć Borisa Johnsona, by mógł „Dokończyć Brexit”. Powiedziałbym nawet, że w większym stopniu wynikało to z poczucia, że nie można wybrać Jeremy’ego Corbyna – biorąc pod uwagę jego nieskuteczność jako lidera opozycji, a także brak jasności co do jego stanowiska w kwestii brexitu – indywidualnego, jak również całej partii. To niezdecydowanie zostało skontrastowane z bardzo uproszczonym przesłaniem Konserwatystów „Dokończyć Brexit”, chociaż trudno powiedzieć, co ono tak naprawdę oznacza. Podobnie jak pytanie referendalne trzy lata temu nie określało, na czym ma polegać ewentualny brexit. Większość 80 mandatów z pewnością oznacza, że Boris Johnson ma teraz o wiele większe pole do samodzielnego zadecydowania. Jego pierwszym krokiem było jednak zgłoszenie ustawy, która wyklucza możliwość przedłużenia [tzw. okresu przejściowego – przyp. red.]. Trudno mi to zrozumieć, ponieważ to trochę tak, jakby mistrz szachowy poddał królową w pierwszym lub drugim ruchu.

 

Czy uważa Pan, że merytoryczne kampanie oparte na założeniach programowych będą teraz rzadkością w brytyjskiej polityce?  

 

Wygląda na to, że taki jest trend. Trzeba jednak pamiętać, że w trakcie poprzednich wyborów Partia Pracy bazowała na programie, który był starannie przygotowany po kątem planowanych wydatków i źródeł ich finansowania, dzięki czemu był wiarygodny. Pomimo że Jeremy Corbyn nie pokonał wówczas Theresy May, to jednak zwiększył udział głosów na rzecz Partii Pracy. Manifest labourzystów okazał się popularny, jednak ten sam zabieg nie sprawdził się w wyborach 2019 roku. Wyborcy odrzucili szczegółowo policzony i bardzo ambitny program na rzecz hasła „Dokończyć Brexit”. Wydaje się, że ten populistyczny i uproszczony slogan przemawia dzisiaj do ludzi silniej niż jakikolwiek program. Podejrzewam jednak, że wywoła to z czasem sprzeciw. Jeśli obecny rząd zaneguje ustawę o stałej kadencji parlamentu (Fixed-term Parliaments Act 2011), co pozwoli zwołać przyśpieszone wybory w dowolny terminie, Boris Johnson będzie mógł odnowić swój mandat na kolejne pięć lat po przeprowadzeniu brexitu. Taka zmiana – dająca premierowi możliwość rozwiązania parlamentu w dogodnym momencie – będzie oznaczała poważną reformę konstytucyjną i wzmocnienie władzy wykonawczej w niespotykany dotąd sposób. W takiej sytuacji wiarygodny przywódca opozycji, z wiarygodnym programem, byłby bardzo dobrze przyjęty przez brytyjski elektorat, który nie lubi być traktowany protekcjonalnie. Owszem, ten elektorat poparł hasło „Dokończyć Brexit”, ale będzie od rządzących oczekiwał dużo więcej.

 

Marcin Chruściel – członek zespołu i publicysta „Nowej Konfederacji”, doktorant nauk o polityce na Uniwersytecie Wrocławskim, badacz integracji europejskiej. Wcześniej konsultant w Regionalnym Ośrodku Debaty Międzynarodowej we Wrocławiu.