Przed rokiem można było jeszcze przypuszczać, że wojna wypowiedziana Turcji przez Rosję zamieni się zaraz w wojnę europejską; że i Anglia i Austria na rozbiór Turcji nie pozwolą, a wskutek tego można było rozsądnie przypuszczać smutny dla Rosji koniec tej wojny. Dziś położenie jej przedstawia się o tyle lepiej, że zupełnej porażki przewidywać nie można; owszem pogodzić się trzeba z myślą, że Rosja wyjdzie z tej sprawy z pozornym tryumfem, może z rzeczywistymi nabytkami. Prusy, które ją popchnęły do wojny, częścią przez zemstę za rosyjskie veto przeciw zamierzonej w roku 1875 nowej napaści na Francję, częścią dlatego, żeby potężnego sąsiada na długie lata wycieńczyć z sił i środków działania, dlatego wreszcie, żeby całą Europę zatrudnić Wschodem tak, iżby pruskim planom i krokom przeszkodzić nie mogła, Prusy na pół tylko Rosję zdradziły, a na pół jej bronią. Chcą jej osłabienia, nie jej zguby; zaprowadziwszy ją w to trzęsawisko sprawy wschodniej, cieszą się, że ona w nim grzęźnie; nie życzą sobie, żeby w nim utonęła. To usposobienie Prus względem Rosji, które neutralną i lenną Rumunię spuściło z paska i tym ułatwiło, umożliwiło po prostu kampanię, trzyma znów na wodzy Austrię, tak że ona patrzeć musi spokojnie, jak słowo panslawizmu dąży już otwarcie do stania się ciałem; nie przeszkadza choć położenie swoje rozumie, a gotowa by i pomagać, kiedy je rozumieć przestaje. Pomimo wszystkich zaś pomyłek, jakie Rosja przed wypowiedzeniem wojny popełniła, pomimo tak przedwczesnej mowy wojennej cesarza Aleksandra[2] w Moskwie, pomimo armii postawionej na pół roku przed wojną, czekającej, kosztującej miliony, dziesiątkowanej chorobami, dyplomacja rosyjska umiała być tak zręczna, że nikt Turcji nie popiera i nie broni; a pomimo wszystkich trudności kampanii, pomimo istotnych jak się zdaje niepowodzeń w Azji, przygotować się trzeba na to, że wojsko, które Dunaj przeszło nie wróci pobite, ale walcząc choćby z trudnością z nieprzyjacielem, z warunkami wyżywienia i komunikacji, choćby nawet z niedostateczną zdolnością i biegłością swoich wodzów, przecież samą przemagającą siłą, samą swoją masą, posuwać się będzie naprzód i ostatecznie Turków zwycięży.
Przygotować się więc musimy na to, że Rosja wyjdzie z tej wojny z tryumfem choćby tylko pozornym, co najmniej z honorem; że uwieńczona laurem zwycięzcy a opromieniona aureolą oswobodzicielki ujarzmionych, wspomożycielki prześladowanych, zajmie bardziej jeszcze niż przedtem imponującą postawę wielkiego mocarstwa, otwarciej niż przedtem mówić zacznie o swojej misji słowiańskiej i sprężyściej jeszcze dzieło to prowadzić, że na przyszłym kongresie zabierać będzie głos bardzo stanowczy, jeżeli nie rozstrzygający, że po wojnie i my i ona znajdziemy się na swoich miejscach; jedni naprzeciw drugich, jak przed wojną.
A więc skądże i jak mówić o zmianach? Zmiany być mogą i wielkie, przetworzyć całą kartę Europy i cały w niej stosunek sił, obrócić się na szkodę Turcji, może na szkodę Austrii, jak się rozszerzy choćby niematerialne panowanie Rosji, ale tylko dążenie do słowiańskiej jedności: ale nie obrócą się na naszą korzyść. Dla nas żadnej wyciągnąć, żadnej przewidzieć, o żadnej nawet myśleć nie można.
Istotnie, jeżeli tylko, jak wszystko zapowiadać się zdaje, wojna turecko-rosyjska nie stanie się wojną jakichś sprzymierzonych przeciw Rosji i skończy się, jak w takim razie prawdopodobnie skończyć się musi, zwycięstwem Rosji, to dla nas nie ma żadnej możliwej korzyści. Jednak, czy i w takim razie nie nastąpią zmiany w naszym położeniu, to inne pytanie. Rosja może wyjść z tej wojny z honorem, nawet z tryumfem, ale taką jaką w nią weszła, wyjść z niej już nie może. Wstąpiła ona przez tę wojnę na drogę, która koniecznie prowadzić musi do wewnętrznego przeobrażenia, a z takich dróg się nie schodzi, jeden krok postawiony jest stanowczym i pociąga za sobą dalsze bez powrotu i odwrotu; i ziemie polskie pod panowaniem rosyjskim znajdą się w położeniu może nie lepszym, ale innym jak dziś, nie w skutku wojny lub zwycięstwa Rosji, albo tylko w skutku zmian wewnętrznych, których ona uniknąć nie zdoła.
Dziwne dzieją się tam rzeczy i nigdy dotąd niewidziane. Wojna wbrew woli rządu, cesarz pchany przez dzienniki, przez komitety, zmuszony stanąć na czele tej opinii i iść na wojnę, to fakty, które w każdym państwie byłyby ważne, a cóż dopiero w tym, gdzie dotąd nic nie stało się nigdy inaczej jak przez rząd i z jego inicjatywy. Cesarz Mikołaj[3] i jego czasy już daleko: a jeżeli prawdą jest, co twierdzą dzienniki niemieckie, że komitet słowiański w Moskwie z panem Aksakowem[4] na czele, podał następcy tronu memoriał, w którym żąda nie już ziemstwa i milicji (zapewne gwardii) narodowej, ale zmiany osób w dyplomacji i zwinięcia gwardii cesarskiej jako zbyt ulegającej wpływom dworskim – jeżeli istotnie komitety wtrącają się tak bezpośrednio w sprawy i prawa cesarza, jeżeli tak otwarcie wypowiadają wojnę dworowi, to Rosja zaszła może dalej niż się zdawało. Ludwikowi XVI[5] na przykład, o ile wiemy nikt się nigdy nie wtrącał w mianowanie ambasadorów. I to dzieje się w chwili świetnej, w chwili wojny, kiedy nikt w Rosji złego jej końca nie przypuszcza, a rząd ma wszystkie pozory siły. Cóżby było, a w wojnie wszystko stać się może, gdyby te piękne nadzieje zawiodły, a wojna skończyła się klęską Rosji lub choćby tylko jej upokorzeniem?
Ale Rosjanie utrzymują, że nie ma u nich żywiołów ani niebezpieczeństwa rewolucji, że wzrost socjalizmu i nihilizmu dowiedziony świeżymi i częstymi procesami, to rzeczy nic nie znaczące, do których tylko nieznajomość Rosji i polska skłonność do złudzeń może przykładać jakąś wagę. Przypuśćmy, że tak jest, że rosyjskie szczęście idzie tak daleko, iż ich historia zada fałsz historii całego świata i pokaże, że pewne prądy raz wezbrane cofają się wstecz lub dają się utrzymać w brzegach normalnego zwykłego koryta, przypuśćmy, że Rosji nie grozi żadne gwałtowne wstrząśnienie, żadna rewolucja: to czy w takim razie ona będzie mogła pozostać czym jest dzisiaj, czym zawsze była? Rząd, który się dał porwać i popchnąć, który poszedł za cudzym popędem nie za swoją wolą, to rząd, który de facto abdykował. Osoby mogą zostać te same, ale władza się zmieni, przeniesie swój środek ciężkości gdzie indziej. Czy może kto wierzyć, że te wszystkie siły, popędy, namiętności i żądze, te wichry, które się w Rosji przy tej sposobności wyrwały, które tak żywo i tak zawzięcie zaczęły kręcić i wichrzyć, które wreszcie wygrały sprawę, postawiły na swoim, popchnęły cesarza i rząd tam gdzie chciały, że one po wojnie wrócą do milczenia i spokoju na pierwsze quos ego Eola, który tylko co sam za nimi z jaskini wyjść musiał? Cesarz Mikołaj mógł zrobić, czego nie zrobił Wallenstein Schillera[6], uśmierzyć bunt wojskowy jednym groźnym spojrzeniem, jednym zmarszczeniem swoich Jowiszowych brwi; spodziewać się, że cesarz Aleksander po wojnie będzie samowładcą takim jak przed nią, to byłoby złudzenie większe od wszystkich złudzeń polskich. Ze spiskowymi i zbuntowanymi łatwo dać sobie radę: ale ludzi, którzy się przyzwyczaili mówić, działać, rząd ganić, do rządu się mieszać, rządu pragnąć i nieledwie rządzić, to sztuka taka jak ta, której nie dokazał uczeń czarodzieja uciekający przed wodą i wołający na próżno: Besen, Besen sei gewesen. – Ten „potok” – „nie wraca w posłuszeństwa łoże”; naród który raz owocu władzy pokosztował, będzie go łaknął tym pożądliwiej, im dłużej to był owoc zakazany. Natura ludzka, ta ostatnia przyczyna wszystkich politycznych zdarzeń, sama już doprowadzi Rosję do zmian wewnętrznych. O wolności, o prawach, o samorządzie drugich nie mówi się na darmo i platonicznie; zażąda się go prędzej czy później dla siebie: i nie pozwala się bezkarnie o nich mówić i krzyczeć, kiedy chodzi o Słowian i Turków, a rząd, który pozwolił, musi się przygotować na to, że niebawem usłyszy wołanie podobne u siebie i do siebie, i ustąpi.
A panslawizm? A idea i misja słowiańskiej jedności, która dziś w Rosji stała się namiętnością. Czy ta może, przestając na częściowej satysfakcji, uspokoi się, uciszy i zniknie? Nie, to para, która się będzie gotować i rozprężać tak, że maszynista będzie musiał otwierać jej klapy bezpieczeństwa, a może i maszynę puścić w ruch, z obawy żeby jej para nie rozsadziła. Ta namiętność panslawistyczna i ten fakt już wywartego wpływu ludności na postanowienia i politykę rządu, to są oznaki takie, że albo logika natury ludzkiej, natury społeczeństw i historii jest w Rosji inna niż na całym świecie, albo Rosja przeobrazić się będzie musiała. Dodajmy do tego, że stosunki ekonomiczne wpływają nieraz przeważnie na polityczne zmiany, że konieczność kredytu na przykład zmusza czasem rządy do podzielenia się władzą z rządzonymi, i że stan finansowy Rosji po wojnie świetny zapewne nie będzie, a będziemy mieli powodów dosyć do przypuszczenia, że wypadki obecne doprowadzą ją do zmiany formy rządu. Nie będzie to zapewne parlament ani konstytucja, będzie zrazu coś małego, nieznacznego, jakaś Rada przyboczna czy wzmocniona z głosem doradczym tylko: zawsze się od tego zaczyna, od półśrodków! zawsze władza absolutna, zmuszona do abdykacji, targuje się i broni jak może najdłużej; ale zawsze także te półśrodki, te wybiegi, te parlamentaryzmy udane, kończą się na parlamentach prawdziwych, które znowu czasem stają się zgromadzeniami narodowymi, czasem parlamentami długimi, czasem konwencjami.
Wierzymy zatem, że wojna dzisiejsza samą siłą rzeczy doprowadzi Rosję do konstytucji wewnątrz, na zewnątrz do coraz energiczniejszego prowadzenia dzieła słowiańskiej jedności. Czy to będzie dobrem dla Rosji? Nie nam o tym sądzić, ani się tym troszczyć. Wielu Rosjan, i to pod względem rozumu i charakteru podobno wyborowych, marzy, jak mówią, o konstytucji jak o talizmanie odrodzenia i potęgi. Co do nas, gdyby ta sprawa była naszą, obawialibyśmy się raczej ze stanowiska rosyjskiego osłabienia państwa w skutku takiej zmiany, niż byśmy się wzmocnienia jego spodziewali. Ale to ich rzecz; nas w tym wszystkim to jedno obchodzi, że zmiany te odbić się będą musiały i na losach ziem polskich pod zaborem rosyjskim. Otóż, jak się odbiją? jakie może być ich położenie, jak się zachować dziś i w bliskiej przyszłości, w tej epoce przejścia, przygotowania, rozpoznawania sprawy?
Nie rosyjscy poddani, nie ciśnieni jak tamci, nie mamy prawa my spod panowania austriackiego uczyć ich co robić mają. Możemy tylko powiedzieć z naszego stanowiska jednej części narodu, że co tamte dla siebie wybiorą, co postanowią i uznają za dobre, to my za dobre dla nich przyjąć musimy i z obowiązku tak się zachowamy, żeby im nie zawadzać i nie bruździć, lecz owszem, ile to w naszej mocy, dopomagać i służyć. Ze stanowiska zaś ogólnego, polskiego, mamy prawo powiedzieć, że gdzie złe doszło do tak przerażających rozmiarów, gdzie idzie o życie lub śmierć, tam każde umniejszenie złego, każde zabezpieczenie życia wydaje nam się korzyścią, której lekceważyć, a tym mniej odrzucać nie można. Jeżeli zatem w skutku wojny nastąpią w Rosji zmiany, które i na Polaków rozciągnąć się będą musiały (bo trudno jest przyznając wszystkim konstytucyjne wolności, wykluczyć niektórych, trudno na drodze do słowiańskiej jedności i braterstwa gnębić, deptać i tępić Polaków), uważalibyśmy to za szczęśliwy tej wojny skutek, i to jest ta korzyść, która, zdaniem naszym, wyniknąć dla nas może.
Przypomina się tu przeszłoroczne pytanie: „Jeżeli Rosja opatrzy się, że niemądrze, niezgodnie z własnym interesem postępowała z Polską i zechce naprawiać to, co psuła od roku 1863, co wtedy? jak nam wobec takiego jej zwrotu zachować się wypadnie?” Przeszłego roku odpowiedź była: przede wszystkim nie wyrywać się, nie robić pierwszego kroku, nie wyciągać ręki, która by odepchniętą być mogła, a po wtóre strzec się takiego układu, który ustępując nam choćby wiele na polu politycznym, żądałby od nas ustępstw na polu religijnym. To samo powtarzać trzeba i dziś, tylko głośniej, usilniej, natarczywiej, bo przyszła istotnie chwila nie układów, nie propozycji nawet, ale pewnej układności, pewnej zmiany w tonie, pewnych nie oficjalnych lecz przecie znaczących kroków nie do Polaków wprost, ale koło Polaków, jak żeby dla dowiedzenia się gdzie oni i jak stoją, co oni myślą, jak żeby na próbę, czy oni ze swego stanowiska ruszyć i zbliżyć się nie dadzą. Widzieliśmy też tu i ówdzie po naszej stronie pewne oznaki tej właśnie skwapliwości zbytecznej, tej gotowości nie tylko do chwycenia ręki wyciągniętej, ale i do wyciągania swojej, która to zbytnia skwapliwość i gotowość, mogłaby nas doprowadzić nie tylko do wyjścia ze stanowiska odpornego i nieprzyjacielskiego, ale i do zejścia ze stanowiska polskiego.
Mamy tu na myśli te słowa pojednania, które od pewnego czasu odzywać się zaczęły w dziennikach rosyjskich i te głosy polskie, które tamtym wtórowały.
Nie przywiązujemy zbyt wielkiego znaczenia do artykułów dziennikarskich, bo te nikogo do niczego nie obowiązują. Z niedowierzaniem zwłaszcza słuchamy pojednawczych głosów rosyjskich, którym pojednawcze fakty nie wtórują wcale. Co najlepiej dowodzi prawdy i wartości tych sentymentalnych frazesów o zgodzie i wspólnym słowiańskim pochodzeniu, to że się je drukuje po dziennikach, że się koresponduje z emigrantami, ale nie mówi się z tymi, których to najbliżej obchodzi, z Polakami pod rządem rosyjskim. Gdyby zamiar był szczery, to tych wezwano by pierwszych, ich by pytano, z nimi próbowano by dojść do porozumienia. A kiedy tę uwagę zrobić, słyszy się czasem odpowiedź, że Rosja chciałaby, ale nie wie jak się do tego wziąć, jak zacząć, nie ma inicjatywy. Doprawdy? nie znaliśmy jej z tej strony nieśmiałości i zakłopotania! a nie pojmujemy doprawdy, jak to można być rządem a nie mieć inicjatywy i nie wiedzieć jak się wziąć do rzeczy i jeszcze rzeczy tak prostej. Te pojednawcze głosy dowodzą tylko lepszego zrozumienia rzeczy i lepszego uczucia sprawiedliwości u niektórych osób. Fakt zaś, że rząd na ogłoszenie artykułów takich pozwolił, dowodzi zapewne chęci uśpienia, ukołysania Polaków, nastrojenia ich tanim kosztem na ton miększy, łagodniejszy względem Rosji, co w dzisiejszych ważnych wypadkach, które Bóg wie jak jeszcze obrócić się mogą, może zawsze być rządowi potrzebne, a już co najmniej wygodne.
Ale nie wierząc w rzeczywistą wartość, raczej w skuteczność tych usposobień pojednawczych, to znowu przypuszczamy, że po wojnie Rosja przebywać zacznie wewnętrzną przemianę, która i na losy Polski wpłynąć będzie musiała. A na ten przypadek, nie poważając się ani wskazywać ani radzić naszym braciom spod rosyjskiego zaboru, którzy sami najlepiej wiedzieć będą, co i jak robić im wypadnie, zaniesiemy do nich tylko dwie prośby. Pierwszą powtarzamy dosłownie, nawet z tego, co tu przed rokiem o ich położeniu mówiono. Oto „jeżeli przyjdzie kiedy sposobna do układów chwila, pamiętajmy o tym, że rząd rosyjski chętnie ustąpi, nawet wiele, pod względem narodowym, byleśmy ustąpili pod względem religijnym. Zważywszy ucisk dzisiejszy, zważywszy, że jedność interesu polskiego z katolickim nie jest ani powszechnie ani dostatecznie rozumiana, nawet między katolikami samymi, że filozoficzne i polityczne doktryny doprowadziły u nas wielu wprost do nienawiści katolicyzmu, przypominamy, że układ na takich warunkach zawarty zabiłby Polskę, wyzułby ją z jej duszy”. A druga prośba ta: że jeżeli istotnie przyjdzie kiedyś chwila zmiany, żeby nie powtórzył się ten rozdział pomiędzy ludźmi działać skutecznie mogącymi, który przed rokiem 1863 osłabił i udaremnił działanie tak margr. Wielopolskiego[7], jak hr. Andrzeja Zamoyskiego[8]. Niech to dzieło prowadzi ktokolwiek, ale jeden. Zbytnie obstawanie przy różnicach naszych zdań opłaciliśmy zbyt drogo. Osobistości, uprzedzeń, niechęci, podejrzeń, tych wszystkich rzeczy, za które Skarga[9] nas gromił, kiedy prosił: „Wielmożni Panowie nie kurczcie Ojczyzny w sercach waszych”, nie obawiamy się i nie przewidujemy; ale sprzeczność w zapatrywaniu, obstawanie przy swoim w najlepszej wierze lecz zbyteczne, to zawsze między ludźmi bez żadnej dla nich ujmy i obrazy przewidywać można. I można też przypomnieć, że rozdwojenie takie mogłoby dla nas być tak złe lub gorsze w tych możliwych nowych wypadkach, jak było w ostatnich.
Ale gdyby teraz od przyszłości i możliwej zmiany położenia Polaków w Rosji, które są zawsze tylko przypuszczeniem i przewidywaniem, zwrócić się do obecności i do rzeczywistości i zapytać, jaki jest w tych dzisiejszy stan sprawy polskiej, to powiedzieć trzeba, że dziś, jak przed rokiem, jak przed laty dziesięciu, rzeczywistość narodowego bytu i rzeczywista możliwość tak korzyści i pożytków jak politycznego działania, jest w Austrii tylko i przy niej, a stąd jasno pokazuje się i konieczność dalszego postępowania. Z czterech stałych istotnych czynników wchodzących w skład sprawy polskiej, bo wszystkie inne przypadkowo tylko i chwilowo wchodzić w nią mogą, to jest z trzech państw rozbiorowych i z Polski, jeden rzuca czasem jakie piękne słowo, ale zachowuje się zupełnie jak przedtem; drugi, nie mówiąc ani słowa, gnębi Polskę u siebie, pośrednio i pomału gotuje jej zgubę, jeżeli zamysłów swoich dokona: dwoma drugimi swoimi sprzymierzeńcami posuwa jak szachami po desce, a te szachy myślące i czujące dają się prowadzić o ile koniecznie muszą, a marzą o chwili, w której będą mogły wyrwać się z tej kierującej ręki, a jak Pan Bóg da, i przeciw niej obrócić. I nie byłoby nic dziwnego, gdyby ze wszystkich państw rozbiorowych najwięcej w tej chwili myślało o Polsce to, które o niej nie mówi nigdy, a nienawidzi jej najgłębiej. Myśli nie o tym naturalnie, żeby jej pomóc lub ją podźwignąć, ale o tym, żeby żaden z sąsiadów sprawy tej nie podjął, bo przez to każdy z nich zyskałby na sile, a po wtóre o tym, jakby od jednego z nich, klucz tej sprawy w swoje ręce uchwycić. Że w tych kombinacjach pruskich, których pierwszym krokiem jest zatrudnienie Rosji i Austrii na Wschodzie, a dalszym ma być oczywiście zaokrąglenie własne, między różnymi namiętnościami i nienawiściami, przeciw Kościołowi, przeciw Francji, przeciw Austrii, odzywa się i namiętna nienawiść do słabej Polski, a między różnymi widokami aneksji na Zachodzie czy na Południu, przesuwa się niekiedy i zaokrąglenie granic wschodnich, Wisła i Warszawa, to rzecz, o której dyplomatom tylko dokładnie nie wiedzieć i wątpić wolno, ale którą instynkt polski, ten trafny instynkt chorego, który nerwami przeczuwa każdą zmianę atmosferyczną, instynkt słabego i uciemiężonego, który z daleka zgaduje i czyta myśl ciemiężyciela i wroga – czuje doskonale i powszechnie. Czuje on też, że ze wszystkich błędów, jakie byśmy dziś popełnić mogli, największym byłby błąd taki, który by jakim bądź sposobem ułatwił, dał pożądliwościom pruskim pozór do rzucenia się na jakąkolwiek część ziemi polskiej. Pod tym względem nie zdarzyło nam się spotkać dwóch zdań różnych; a to powszechne w Polsce przekonanie, że lepiej jeszcze Rosja niż Prusy, jest rękojmią, że nie zrobimy nic, co by przyszłości naszej w tym kierunku groźne być mogło. Drugą rękojmią znowu jest sam oczywisty interes Rosji, jej miłość własna i wielka dla Prus trudność wynalezienia pozoru i przyczepki do obdarcia sprzymierzeńca, brata ślubnego i ukochanego krewnego. Z tej więc strony na dziś obawy nie ma, jeżeli jej nasze własne postępowanie porywcze i łatwowierne, zwłaszcza w razie niepowodzeń rosyjskich w Turcji, nie sprowadzi.
Dwa inne czynniki naszej sprawy, Austria i my sami, ogółem wziąwszy, stoją po roku tak i tak się w jego ciągu zachowywały, jak im wskazywał ich dobrze zrozumiany a wzajemnie bardzo siebie bliski interes. Nie łowiąc ryb przed niewodem i nie tając sobie, że w przyszłości jedna i druga mogłaby jeszcze z dobrej drogi zboczyć, trzeba powiedzieć, że do tej chwili z niej nie zboczyły i pragnąć gorąco, żeby swojej busoli z oka nie straciły. Pokus i obaw wprawdzie nie brakło, ale na teraz przynajmniej pokusy są przezwyciężone a obawy usunięte. I dziwna rzecz, to niebezpieczeństwo zboczenia i pobłądzenia w drodze, groziła bliżej Austrii niż Polsce. Rola jej w sprawie wschodniej, jej położenie trudne między zwycięzcą wczorajszym, któremu upokorzenia swego zapomnieć nie może, a nieprzyjacielem jutrzejszym, w którym niektórzy radzi by widzieć pomocnika i mściciela przeciw pierwszemu, sprzeczność tych dwóch polityk rosyjskiej i pruskiej (dziwne podobieństwo do stronnictw takich u nas za czteroletniego Sejmu), uczucia, które każdą z nich wydały, cele, które każda z nich sobie zakłada, wreszcie koleje, jakie one przebywały, ustępstwa, jakie jedna drugiej robić musiała, cała ta historia Austrii w roku 1877 opisana była tak prawdziwie, tak dosadnie, tak doskonale w ogłoszonym niedawno szeregu artykułów wstępnych „Czasu”, każda chwila, każde przejście tak było wytłumaczone bystro i gruntownie politycznymi i psychologicznymi motywami, że więcej i lepiej, jeżeli powiedzieć o tej materii można, to przynajmniej nikt dotąd lepiej nie powiedział. My z naszej strony, gdybyśmy mieli mówić o stanowisku i polityce Austrii, moglibyśmy tylko streścić i powtórzyć mniej dobrze to, co już tam powiedziane było. A że niewątpliwie treść tej znakomitej w publicystyce naszej rzeczy, czytelnikom naszym świeżo jest w pamięci przytomna, więc praca powtarzania byłaby zbyteczna i bez celu. Od ogłoszenia rzeczonego studium wszakże zaszła zmiana jedna bardzo znacząca. Pisane ono było w tej chwili właśnie, kiedy zajęcie Bośni przez Austrię, tak dla zaspokojenia własnego sumienia nazwana „okupacja równoległa,” niby neutralna, (jak żeby krok taki mógł być neutralnym), ani z Rosją, ani przeciw niej… w teorii, kiedy ta okupacja zdawała się postanowiona, nieunikniona i już nawet bardzo bliska. Zdawało się, że Austria wyrwie się z tego stanowiska wyczekującego i niezależnego, które w stanowczej chwili może stać się rozstrzygające, że stanie się cichym wspólnikiem Rosji w tym turecko-słowiańskim ryzykownym interesie, że przez to zmniejszy ryzyko wkładki rosyjskiej i wyciągnie sąsiada z tej postawy odosobnionej, niewygodnej, jeżeli nie niebezpiecznej, w której się obecnie znajduje, i ułatwi mu zadanie w ostatecznym wyniku dla siebie samej, dla Austrii, zgubne. Niebezpieczeństwo było wielkie i bliskie, pchał do niego cały zbiór psychologicznych względów i politycznych złudzeń, a pchał tak silnie, że szala już się zdawała przeważona na stronę tej niebezpiecznej okupacji. W ostatniej chwili przecież, kiedy kość miała być rzucona a Rubikon przebyty, stan rzeczy zmienił się nagle, doraźnie i bardzo wyraźnie. Co go zmieniło? czy przeciwna tej polityce a bardzo jawnie i stanowczo wypowiedziana opinia wszystkich krajów, których korony nosi cesarz Franciszek Józef? Bo istotnie dziwna, zupełna, jedyna może tak zupełna była zgoda w ich zapatrywaniach. Niemcy, Węgrzy, Polacy, jakiegokolwiek stronnictwa i wyznania mówili to samo, tego samego chcieli, czy nie chcieli. Innym tonem przemawiali tylko Czesi, sami jedni, a ten ich ton, zwłaszcza przy szczęśliwym akompaniamencie listu, w którym pan Rieger[10] ofiarował panu Aksakowowi Czechy na przednią czatę panslawizmu pod zwierzchnictwem Rosji, mógł był i powinien był zwrócić uwagę, dać do myślenia, może do poznania, która polityka była prawdziwie zgodna z dobrem Austrii. Niewątpliwie przyczynił się najwięcej do tego pomyślnego obrotu sprawy rozum ministra spraw zagranicznych i jego zręczność. W części przyczyniła się zapewne i Turcja sama, tak mądra, czy tak mądrze przez kogo innego nauczona, że bliska zupełnego zgniecenia Czarnogóry pobitej na głowę, zamiast iść na Cetynię, zatrzymała się i cofnęła. Powodów musiało tu działać wiele, ale skutek był ten, że Austria nie tylko do Bośni nie weszła, ale przez usta dwóch ministrów, austriackiego i węgierskiego, wyparła się stanowczo i uroczyście wszelkiej myśli okupacji. A w skutku tego i Rosja została sama jedna, bez oparcia i zasłony, i Austria została swobodna w swojej postawie neutralnej, a wobec wojujących przecież bardzo silnej, nie popełniła błędu takiego, jak niedawno w księstwach nadelbiańskich i wreszcie nie sięgnęła po nabytek wątpliwej wartości, a niewątpliwie niebezpieczny nie dla węgierskich tylko, ale i dla niemieckich Austrii interesów, bo oczywiście za nowymi na Wschodzie nabytkami i jej środek ciężkości mógłby się coraz bardziej ku Wschodowi posuwać. Że dla naszych polskich interesów wszystko co usuwa przymierze i wspólną akcję Austrii z Rosją jest wielką korzyścią i zabezpieczeniem, to oczywiste.
Ale jeden sukces, choćby znaczny, nie jest jeszcze pewną i stanowczą wygraną, a jak teraz kość padła szczęśliwie dla nas, tak w przyszłości może jeszcze posłużyć naszym przeciwnikom. Te wszystkie uczucia, względy, kombinacje i nadzieje, które na teraz ustąpiły i ucichły, mogą jeszcze wziąć górę. A wtedy co? A nie to uważalibyśmy za groźbę i klęskę dla Austrii i dla siebie, gdyby ona z neutralności wyszła, gdyby nawet wyszła w pole; mogą zdarzyć się okoliczności takie, żebyśmy czynnego jej wystąpienia pragnęli najgoręcej i do takiego ją całą siłą namawiali. Ale jeżeli Austria zejdzie ze swojej drogi w złym kierunku, jeżeli pieszczona długo przez wielu, a dziś z żalem zapewne poświęcona myśl zajęcia Bośni, byłaby odłożona tylko, schowana do czasu, na to, by znowu wyjść na wierzch i stać się czynem, cóż wtedy?
Położenie Austrii stanie się nierównie gorsze. Wybawi ona Rosję z kłopotu, nabędzie niewiele, kto wie czym ten nabytek okupić będzie musiała, pomoże sama do urzeczywistnienia panslawistycznych zamiarów, a w dodatku ściągnie sobie prędzej czy później wojnę z Rosją, jak niegdyś wojnę z Prusami. Taki zaś fałszywy krok z jej strony mógłby odbić się smutno i na naszych losach, bo to prawda, co miał rzec jeden z austriackich ministrów, że okupacja znaczy tyle co kompensacja; zaokrąglenie z jednej strony pociągnęłoby za sobą straty w stronie drugiej. Wszelako, gdyby do tego przyjść miało, gdyby Austria uległa tej bośniackiej pokusie, czy w takim razie ma się co zmienić w naszym względem niej stanowisku i postępowaniu? Sądzimy, że nie; że żałując jej błędu, nie potrzebujemy przecież dlatego, ani możemy schodzić z raz wytkniętej drogi. Interes krajowy galicyjski i ogólny interes Polski wskazują nam to, oba zarówno wyraźnie i niewątpliwie. Pierwszy jest tak oczywisty, że go dowodzić nie trzeba. Drugi nakazywałby to samo raz dlatego, że zabezpieczony byt narodowy polski choćby dla jednej tylko części narodu, nie jest obojętny dla całego, i tak jak niegdyś, kiedy był pod rządem rosyjskim, utrzymywał się przez to pośrednio pod dwoma innymi, tak dziś, choć w mniejszej mierze, może on przez czas jakiś przechowywać się w Galicji i dla innych także; po wtóre dlatego, że wspólna z Rosją akcja na Wschodzie musiałaby prędzej czy później ale niewątpliwie doprowadzić Austrię do wojny z Rosją, wojny, w której interes Polski znowu nie byłby po stronie rosyjskiej.
Dlatego my, nawet w tym wstrętnym i złym dla nas razie, jeszcze powinni byśmy trzymać się swego planu postępowania, trzymać się Austrii, która i dziś jest dla nas jedynym punktem oparcia, i w przyszłości, gdyby nawet na złą drogę zeszła, to samą siłą rzeczy na dobrą wrócić będzie musiała.
A wreszcie my sami? My z pewnym uczuciem pociechy i spokoju sumienia przyznać sobie możemy, że przez ten rok nie zrobiliśmy nic, co by nam mogło było zaszkodzić. Fakt to, który zapisując, ma się obowiązek dodać „dzięki Bogu,” a miałoby się nieledwie ochotę dodać „nie uroku.” Że dopóki wojna jest tylko turecko-rosyjska, to nas tylko zupełny spokój, zupełna neutralność chroni od niebezpieczeństw tak śmiertelnych, jakim byłoby na przykład zajęcie Królestwa przez Prusaków, to rzecz jasna jak słońce; ale też i rzecz powszechnie uznana, powszechnie przyjęta za regułę postępowania. Wyjątki zdarzały się wprawdzie, ale nie były liczne, a były bardzo i silnie i we wszystkich częściach Polski odparte. Był naprzód ów niby legion i niby polski, który polskiego imienia i munduru nawet nie nosił, a składał się z ludzi (niewielu nawet) wszelkiego kraju i pochodzenia, między którymi było nieco Polaków. Przedsięwzięcie to, które jak się coraz jaśniej pokazuje, nie było nawet awanturniczym, tylko awanturników, doznało w Polsce zupełnego i świetnego niepowodzenia. Odezwało się wprawdzie tu i ówdzie parę trąb, które na pobudkę pana Artur-Beja czy innego odpowiedzieć chciały i fałszywo zagrały parodią dawnej nuty „Marsz marsz Dąbrowski,” ale i te, czy widząc że im chór nie wtórzył, czy też pomiarkowawszy się, że trąbią fałszywo, ucięły prędko. Może tylko ucichły; może jak sławny postylion sławnego facetusa Szumlańskiego dmą po cichu w zamarzniętą trąbkę, a kiedyś cała ta wdęta przez ten czas masa tonów i melodii odezwie się razem tym głośniej i tym przeraźliwiej: być może, ale w tej chwili przynajmniej muzyki tej nie słychać. Zdarzały się i wielkie myśli polityczne jak ta na przykład, żeby zawrzeć przymierze zaczepno-odporne z sułtanem, jeżeli przysięże i da rękojmie, że nie złoży broni, dopóki nie odbuduje Polski! a punkt ten zawrzeć i podpisać miał zapewne generalny ambasador polski, mianowany i przy wszech rządach i ludach uwierzytelniony… przez kogo? Któż widział pytać o takie drobiazgi. Przecież wszystko to pozostało dotąd szczęśliwie w stanie swojej przyrodzonej słabości i śmieszności. Ważniejsze i gorsze byłoby to, co sądzono i mówiono w Wiedniu, mianowicie: że „es spuckt in Galizien”. Byłoby złem, bo dowodziłoby, że doświadczenia roku 1863 jeszcze nas nie przekonały, co są warte organizacje i konspiracje. Ale kiedy trudno żądać, żeby wszyscy ludzie dobrze myśleć umieli, kiedy zwłaszcza u nas tego złego nie widać i nie słychać, kiedy w ogóle tak mało jest skłonności i zaufania do pokątnych i podziemnych działań, to pocieszajmy się tym, że gdyby nawet złe istotnie było, w co wierzyć nie chcemy, to pozostałoby złem w teorii, bez szkodliwych skutków w praktyce. Od tych pewniejsze, ile wiedzieć można, były zdaje się wieści o agentach tureckich, uwijających się po kraju i usiłujących skusić Polaków do jakiejś na korzyść Porty demonstracji czy nawet dywersji; niektórzy twierdzą, że w ślad za tureckimi przybywali i angielscy dla przekonania się, jak się tamtym powodzi, ale jeżeli byli istotnie, to jedni wracali zawiedzeni w rachubach swojej dyplomacji, a drudzy zdziwieni spokojną postawą i zimną krwią jaką zastali.
Ta postawa i ta zimna krew nam daje dobrą otuchę. Wprawdzie z naszym temperamentem nie można być pewnym, czy się usposobienie w jednej chwili nie zmieni, bo krew polska jest burzliwa a nerwy drażliwe; wszelako sposób w jaki przyjęliśmy i legiony i agentów tureckich i polskich ambasadorów, spokój niewzruszony jaki zachowaliśmy wśród okoliczności, bardzo silnie działać mogących na wyobraźnie, jest znaczącym symptomatem, z którego wnosić można, żeśmy się naprawdę i w dobrem znaczeniu słowa czegoś nauczyli. Ale nie idzie zatem, żebyśmy na swoim politycznym rozumie z zupełnym bezpieczeństwem już polegać mogli. Osądzić trzeźwo i słusznie myśli i plany oczywiście błahe, pozbawione podstawy i treści, nie dać się nimi uwieść i pociągnąć, jest to zawsze coś, ale to jeszcze nie wszystko. Chodzi zaś o to, i bardzo, żeby myśli i plany poważniejsze, żeby kombinacje polityczne bardzo u nas i bardzo słusznie popularne, nie pociągnęły nas do jakiego kroku, który by je na pozór popierał a naprawdę udaremniał.
Od dawna jest u nas zakorzenione, w zdrowej logice uzasadnione przekonanie, że sprawa wschodnia otworzyć musi najpewniejsze widoki dla sprawy polskiej. Nasłuchaliśmy się wszyscy aż do przesytu, że ci, którzy podnieśli powstanie w roku 1830, powinni byli ze swego stanowiska podnieść je za wojny tureckiej, że same wypadki ostatnie byłyby skończyły się inaczej, gdyby zamiast w roku 1863 były przyszły w 1854. Czy istotnie byłoby się tak stało, dziś dochodzić rzecz próżna, ale to znowu rzecz prosta, że ile razy Rosja rzuca się na Turcję i szuka tam zdobyczy, ile razy przez to sama jedna staje w sprzeczności z interesami wszystkich prawie państw europejskich i naraża się na rzeczywiste niebezpieczeństwo, tyle razy w polskich głowach i sercach odzywa się ulubiona kombinacja polityczna i ulubiona nadzieja. A ludzie, przynajmniej trzy państwa rozbiorowe, wiedzą o tym tak dobrze, tak są pewne tego, co Polacy w takiej chwili myślą, czują i pragną, interes Polski wiąże się tak oczywiście i od tak dawna z wypadkami na Wschodzie, iż wydaje się naturalne, konieczne, żeby Polacy zabrali głos w tej sprawie; jeżeli go nie zabierają, to zdaje się, że o swojej sprawie zapominają, milczenie wygląda nie w oczach tych rządów z pewnością, ale w oczach Polaków samych, nieledwie na zrzeczenie się. Stąd to uczucie, które się już nieraz objawiło, a które domaga się przypomnienia kwestii polskiej. Mówiło się zawsze, od pół wieku blisko, że kwestię tę przywiązać należy do jakichś wielkich europejskich a przede wszystkim do wschodnich wypadków, że ona przy takich tylko może wyjść na wierzch i na wierzchu się utrzymać. Powtarzali to wszyscy spokojni i umiarkowani w kraju, powtarzali wszyscy emigracyjni dyplomaci, kiedy odwodzili od spisków i powstań, powtarzali tak długo, aż z pomocą roku 1846, 1848 i 1863 przekonali gorętszych, że trzeba czekać sposobnej pory i wypadków. Ale dziś wypadki są: dziś Rosja sama jedna walczy za Dunajem, inni patrzą na nią niechętnie, podejrzliwie i może będą zmuszeni przeciw niej się oświadczyć i obrócić, a więc dziś lub nigdy ta sposobna pora, ta obiecywana chwila, dziś trzeba kwestię polską przypomnieć i postawić. I nie konspiracyjnym ani rewolucyjnym sposobem, broń Boże, bynajmniej; owszem tak legalnie, tak otwarcie jak tylko być może, wobec istniejących rządów i w granicach ich własnych praw. Nie trzeba na to nawet nic zmieniać, nic tykać w tym stosunku Galicji do Austrii, o który wielu ludziom chodzi tak bardzo. Bo skoro Austria tyle co my lub jeszcze więcej stracić może na złym rozwiązaniu sprawy wschodniej, skoro wzrost rosyjskiego panslawizmu jest dla niej tak groźny, skoro ona przeciw temu bronić się koniecznie musi, więc niechże się broni najlepszą, najdzielniejszą bronią, niech jej sprawę ujmie w rękę i postawi. Nie zdradzi się ani jej interesu, ani tej tylokrotnie jej przyrzekanej wierności i przyjaźni, jeżeli się jej doradzi to, co jej samej wyszłoby na pożytek i ubezpieczenie. A postąpi się legalnie, politycznie, nawet dyplomatycznie, bynajmniej nie rewolucyjnie, owszem, zgodnie z odwiecznym programem tych umiarkowanych i zarozumiałych, którzy sobie przypisywali zawsze wyłączny monopol politycznego zmysłu i rozumu, jeżeli się kwestię polską postawi w Austrii i rozwiązania jej przez Austrię żądać będzie!
Jest to rozumowanie tak proste i logiczne, że zrobione być wręcz musiało, i nie dziwimy się wcale, jeżeli znajdują się ludzie choćby najrozumniejsi i najpoważniejsi nawet, którzy zrobiwszy je wyciągnęli z niego ten wniosek, że byłoby mądre, a nawet wskazane, obowiązkiem względem ojczyzny i własnego honoru, a koniecznością wobec rozumnej i praktycznej polityki, żeby teraz w tych okolicznościach otwarcie i śmiało wystąpić. Przecież powiedzieć musimy, że teraz i w tych okolicznościach właśnie wystąpienie takie przyniosłoby sprawie naszej szkodę ale nie pożytek.
Jak to? Przez lat pięćdziesiąt kazaliście czekać na sprawę wschodnią i na niej plany i nadzieje opierać; przez lat pięćdziesiąt kazaliście działać legalnie i dyplomatycznie przy wielkich mocarstwach i przez nie, przez lat pięćdziesiąt migaliście nam przed oczyma tą obietnicą, czy rzucali w oczy tym piaskiem: a dziś, kiedy wszystko się dzieje podług waszego własnego programu, kiedy są i te wypadki, i te wielkie mocarstwa, i ta droga jawnego legalnego działania, słowem, te wszystkie warunki, których do postawienia kwestii żądaliście sami, dziś jej stawiać nie chcecie, odradzacie? mówicie, że nie czas i nie pora? A to chyba albo kłamaliście i zwodzili od roku 1831 ciągle, w nadziei, że okoliczności, na których oprzeć się miały nasze widoki, nie przyjdą nigdy, albo dziś żartujecie, drwicie, a naprawdę postawienia sprawy polskiej dziś ani nigdy nie chcecie?
Oto co mógłby powiedzieć człowiek przywykły z dawna oglądać się na sprawę wschodnią jak na jutrzenkę swobody, gdyby usłyszał, że teraz o Polsce mówić nie trzeba. A przecież tak jest: nie trzeba, teraz nie. A dlaczego? Odpowiedź prosta, dlatego, że nie ma wojny z Rosją, że prócz Turcji cała Europa jest jej przyjazna albo niechętna, ale cała w pokoju i ten stary program, do którego się wszyscy odwołują, w dalszym biegu wypadków spełniony być może, ale nie musi, a dziś spełniony nie jest. Jeżeli zaś chcemy dopomóc a nie przeszkodzić jego możliwemu w przyszłości spełnieniu, to dziś o Polsce cicho, ani słowa.
Wszakżeż w myśli tych, którzy chcą jawnego i śmiałego wystąpienia, sprawa polska przez Austrię tylko mogłaby być podjęta i rozwiązana: prawda? A czy Austria o tym myśli, czy tego chce? czy ten program jest jej programem, a ten ideał jej ideałem? Z pewnością nie. Ona, i dziwić się, ani za złe brać jej nie można, ona przede wszystkim chce pokoju, chce się utrzymać w swoim dzisiejszym stanie i składzie, który zwłaszcza, jeżeli kwestie wewnętrzne dadzą się należycie urządzić, zapewnia jej stanowisko i znaczenie wielkiego w Europie mocarstwa. Ona okolicznościami i to bardzo już naglącymi przyparta, mogłaby do wojny się porwać, a w tej wojnie mogłaby użyć Polski jako pomocy i sprzymierzeńca, ale swojego głównego celu, ona w Polsce nie widzi i widzieć nie może. Żądać zaś od niej, żeby ten cel w swój program wcieliła, chcieć ją gwałtem i zaraz z sąsiadami poróżnić i pchać do wojny, to zdałoby się na to tylko, żeby ją z dzisiejszej neutralności wypchnąć, ale nie na naszą, tylko na Rosji korzyść. Wyobraźmy sobie, a to doprawdy nietrudno, jak pożądany byłby taki nasz krok dla Rosji, jak zręcznie i jak łatwo ona by go wyzyskać umiała i jakie wrażenie sprawiłby on w Wiedniu. Bądźmy sprawiedliwi i starajmy się przenieść myślą w stanowisko drugich: wszakżeż my sami powtarzamy Austrii do unudzenia jej i siebie: „strzeż się, bądź ostrożna, nie chodź do Bośni, nie wyciągaj kasztanów z pieca dla Rosji, ona ci stoi na zdradzie i chce cię do swoich celów nadużyć.” – A Rosja, gdybyśmy się z kwestią polską odezwali, miałaby Austrii tego samego nie powiedzieć? Powiedziałaby: „a widzisz, nie mówiłam, przekonaj się teraz, jak cię Polacy zdradzają, jak cię chcą do własnych celów nadużyć, powaśnić ze mną, wplątać w wojnę i samą jedną bez obrony i zasłony zostawić na łasce Prus. Zobaczże teraz, kto twój prawdziwy przyjaciel, odrzeknij się ich, poświęć mi ich, a ja ci za to zawsze służyć będę za oparcie i zabezpieczenie przeciw Prusom.” A choć w naszych słowach jest istotna prawda i istotna dbałość o przyszłość Austrii, w tych ostatnich tylko ich udanie, to tyle przecież znamy świat i życie, iżby wiedzieć, że nie nasze ale te zrobiłyby wrażenie i osiągnęły skutek w Wiedniu. I nasze wystąpienie w sprawie polskiej mogłoby sprowadzić to właśnie, czego najwięcej nie chcemy, wyjść na korzyść partii rosyjskiej bardzo na dworze silnej, w dalszym następstwie sprowadzić zmiany w ministerium spraw zagranicznych (czym znowu zarobilibyśmy sobie na zasłużoną nieprzyjaźń wielu), i przyśpieszylibyśmy tę okupację zrazu neutralną i równoległą, a następnie do spółki z Rosją, której właśnie tak stanowczo, tak bardzo nie chcemy. Dalibyśmy wyraz i satysfakcję naszym uczuciom, ale zadalibyśmy cios srogi i tej Austrii o którą nam tak chodzi, i swojej własnej przyszłości.
Bo zważać nam trzeba jeszcze i na to, że wojna nie jest powszechna, że takiej nikt nie chce, że dopóki ona się toczy miedzy dwoma tylko, to zawsze może zajść jakieś pośrednictwo, które jej koniec położy; że wreszcie na kongresie, który po niej nastąpi, Rosja stanąć może niezłamana i nie upokorzona. A w takim razie czy po wystąpieniu naszym z kwestią polską, ona nie wystąpi na kongresie z oświadczeniem, że stan i zachowanie się Polaków w Galicji, jest dla niej źródłem niepokoju i wzburzeń i czy nie zażąda zmiany tego stanu? czy w tym żądaniu nie poprą jej gorliwie Prusy? I czy na kongresie całym znajdzie się taki, kto by przeciw nim bronić śmiał lub tylko chciał kogo? Polaków! Z pewnością ani Francja, ani Anglia, ani Włochy, ani nawet choćby chciał pełnomocnik austriacki, bo ten wobec ich zbliżenia i połączenia, musiałby bronić czego innego: Austrii i jej bezpieczeństwa.
Nie; jesteśmy dziś w tym szczęśliwym położeniu, że jakiekolwiek są związki między Prusami i Rosją, to względem Austrii one na teraz w zgodzie nie są. Połączyć je, zjednoczyć ich działanie w Austrii i na nią, mogłoby w tej chwili tylko to, co ich zbliża i jednoczy zawsze, nawet kiedy się najdalej od siebie rozejdą, to jest Polska. Wystąpmy z nią tylko otwarcie, a zobaczymy zaraz, że się zejdą, porozumieją, i Austrię zmuszą, żeby poszła wskazanym przez nich kierunkiem. Jaką usługę oddamy przez to Austrii, jeżeli mimo woli skleimy ścisłe przymierze między jej sąsiadami, jaką sobie samym, Galicji i Polsce, części i całości, teraźniejszości i przyszłości – to jasne.
I dlatego wszelkie dziś otwarte i oficjalne mówienie o Polsce, choćby zalecane przez najbardziej doświadczonych i wytrawnych ludzi, choćby godzili się na nie ludzie znaczący z różnych części Polski, wydaje nam się niezręczne i szkodliwe. Dlatego o ile żałujemy, że delegacja nasza w Radzie Państwa nie zabrała w swoim czasie głosu, żeby przemówić ze stanowiska polskiego o sprawie wschodniej, o tyle mamy jej za dobre, że wolała milczeć zupełnie, niż mówić o sprawie polskiej, a tym sobie tylko zjednać popularność, sprawie zaś zaszkodzić. A dodajmy jeszcze i to, że głos taki padający z jakiejś trybuny, mógłby się odbić po świecie echem, ani bardzo wiernym, ani pożądanym. Ludność bywa zwykle gorętsza, mniej rozumująca od swej reprezentacji; idzie od niej śmielej i dalej, słowa jej przyjmując, najczęściej je o cały ton podnosi i sądzi, że jeżeli reprezentacja w swoim stanowisku urzędowym mogła tyle powiedzieć lub zrobić, to jej wolno, jej nawet wypada, powiedzieć i zrobić więcej. Czy zatem jakieś przemówienie w kwestii polskiej urzędowe lub legalne nie posłużyłoby czasem komu za dowód, że trzeba w niej i nieurzędownie i nielegalnie działać; czy nie byłoby w tym duchu wytłumaczone i wyzyskane przez takich (a tacy zawsze być muszą), którzy tajnego działania pragną i potrzebują jak powietrza? I to także przedmiot do namysłu.
Ze wszystkiego zaś najgorsze byłoby to, co ze zdumieniem wyczytaliśmy niedawno w „Dzienniku Poznańskim”, a na co niedawno zwrócił uwagę „Czas” w wybornym artykule, do którego przystępujemy zupełnie. „Dziennik Poznański” chce oddać kierunek sprawy „mężom zaufania, którzy mają porozumieć się między sobą, odezwać się do społeczeństwa; powiedzieć mu, że jest zastęp ludzi, który czuwa i nie opuści chwili, gdy sposobność się nadarzy, do podniesienia głośno i jawnie krzywd naszych”, i wreszcie „w myśl tego głosu pracować. Jak się to stanie, ustanie chaos, a zapanuje jasność i prawda!” Jak się to stanie, zapanuje organizacja i konspiracja. Ci mężowie zaufania, którzy kierunek spraw muszą objąć sami, bo im go nikt oddać nie może, byliby, choćby powszechnego zaufania najgodniejsi, mężami zaufania własnego, bez mandatu i upoważnienia. Byliby nie jawnymi, jak mówi Dziennik, ale ukrytymi, bo przecież żaden z nich głośno nie powie: „oto ja ten i ten jestem mężem zaufania i czuwam”; żaden nawet imienia swego pod żadną odezwą podpisać nie może. A więc byłaby to władza tajna, a praca tego zastępu musiałaby także być tajną, konspiracyjną. Mężami zaufania kraju są ludzie, których on wybrał i w tym zakresie działania, do którego ich wybrał; wszyscy inni byliby tylko samozwańcami, a ci sami nawet, gdyby który z nich poza zakresem swoim reprezentacyjnym chciał działać, byliby mężami, zaufania… nadużywającymi. Dziennik powiada, że „o ile wie, poczyniono już praktyczne ku temu kroki”, a winszuje sobie, że w skutku tego położy się koniec bezprogramowości dzisiejszej”. Prawda, koniec położy się jej radykalnie i stanowczo, spełnieniem programu… ks. Bismarcka i Rosji! i pojąć nam trudno, jakim sposobem dziennik wychodzący pod rządem pruskim może tak dalece, tak zupełnie nie znać najbliższego bezpośredniego programu tego rządu względem Polski, i tak na jego młyn ciągnąć wodę. Jeżeli zaś prawdą jest, co wie „Dziennik” nie my, że „to się już stało” i jeżeli do tego faktu należą jacy ludzie z Galicji, to tym powiedzieć musimy, że z drogi legalnego jawnego działania już zeszli, i że jeżeli innych za sobą pociągną, stworzą Polsce stosunek do Austrii taki, jaki jest do Prus i do Rosji, i sprowadzą „porozumienie” rzeczywiste… trzech rządów, które będą nad nami czuwać i „nie opuszczą chwili do podniesienia krzywd naszych”. „Jak się to stanie, ustanie chaos, ustanie mistyfikacja, a zapanuje jasność i prawda” – tylko nie ta, „której nade wszystko pożądamy.” – „Niechże więc mężowie zaufania chwilę tę jak najprędzej w imię wspólnego dobra” Prus i Rosji „zbliżą, a zasłużą się dobrze całemu społeczeństwu naszemu.”
Nie! dość tajnych działań, dość ukrytych rządów czy komitetów, a przyjaciele Liberi conspiro, które jest nową formą i dalszym ciągiem Liberi veto, niech sobie przypomną, kto tamtego do ostatka bronił i niech się zastanowią przecie, że dziś z tego znowu ten sam ciągnąłby pożytki. Nie! nie czuwać z ukrycia, nie wołać spod ziemi, nie stawać z boku, ani stawiać się wyżej nad legalną i prawdziwą reprezentacją kraju, jako władza własnego autoramentu. Że żaden Sejm dzisiejszy nie jest Czteroletnim, to niestety prawda: ale jest Sejmem i jako taki, on jeden jest, on jeden ma prawo mówić i działać, a kto poza nim lub pod nim coś poczyna lub próbuje, ten podobnie jak wtedy wydać może Polskę na nowy rozbiór Fryderykowi Wilhelmowi[11] i Katarzynie[12].
Nie; tak nie robić, ani się tym dać zbić z toru. Nie mówić zatem o sprawie polskiej, ale tylko o wschodniej ze stanowiska polskiego, ale zawsze także z austriackiego: używać wszelkich sił i wpływów na to, aby Austrię powstrzymać od okupacji, a utrzymać w mądrej neutralności dzisiejszej, kiedy wiemy, a to przecież wiemy, że my do akcji dla nas korzystnej popchnąć jej nie zdołamy; jeżeli w przyszłości przez swój interes ściśle austriacki będzie zmuszona do wojny (a przez taki tylko zmuszona być może), wtedy dopiero podsunąć jej tę myśl, która wtedy byłaby pomocą, ale teraz, postrachem i przeszkodą; wtedy wystąpić, ale do tej chwili trzymać się w zupełnym spokoju i milczeniu, w postawie biernej i wyczekującej, jak przez ciąg ubiegłego roku – oto dla nas droga wskazana, prosta i jedyna wiodąca do celu. Jeżeli zaś chwila taka nie przyjdzie i wojna dzisiejsza zostanie do końca ograniczona i lokalizowana, to wtedy zwrócić się do spraw wewnętrznych cichych, nieznacznych, ale skutecznych i wyrabiających siły, oto co dla nas Polaków w ogólności, a przede wszystkim w Galicji, jest do roboty w najbliższej przyszłości. Że takie zachowanie się bierne, takie milczenie o sprawie wśród okoliczności, które jej wiele obiecywać się zdają, nie jest łatwe, to pewne; kosztuje ono wiele, wymaga wiele zimnej krwi, wiele mocy nad sobą, wiele walki, walki z własnym uczuciem i popędem naprzód, walki ze zdaniem przeciwnym, z powabnymi ale łudzącymi pokusami, które nas nieraz opadać mogą, i wreszcie z ludzkim mniemaniem, które może podejrzewać, posądzać, oskarżać i potępiać. I na to zadanie, jak na cały nasz trudny zawód, potrzebne nam są te trzy cnoty, na które dostaliśmy upomnienie i błogosławieństwo w tej mowie Piusa IX[13] do Polaków, o której przepomnieć nie można, kiedy się myśli i mówi o Polsce w r. 1877.
Nieobojętny to dla tej sprawy fakt ta pielgrzymka do Rzymu, to stwierdzenie wobec świata uczuć katolickich Polski ze wszystkich tych jej części, które uczucia te okazywać mogą, ani to wobec świata uroczyste przyjęcie Polaków jako narodu. I w tym pociecha wielka, że lud wiejski zebrał się tam tak licznie, a zachował tak poważnie, że zwrócił na siebie uwagę i zyskał poważanie cudzoziemców. Pierwszy to raz podobno był on zagranicą tak tłumnie i pierwszy raz nie w charakterze przybranym żołnierza lub deputowanego, ale po prostu jako taki, jako chłop polski. Że z Poznania i spod Krakowa lub Lwowa, on, który o sobie mało zapewne słyszał, nie zapomniał się przecie, ale się wzajemnie szukał, poznał i po bratersku przywitał; zwłaszcza, że był tam z własnego popędu i halicki Rusin gwałtem ogłaszany za Rosjanina, a przerabiany podstępem na syzmatyka, to wszystko jest więcej jak miłe, bo szczęśliwe. A nie omyli nas podobno nadzieja, że ta przez wielu źle widziana katolicka (jak nazywano) demonstracja i pod względem patriotycznym nie pozostanie bez znaczenia i wpływu. Chłop, który był przez Papieża przyjęty i pobłogosławiony jako Polak, musiał, jeżeli jej nie miał przedtem, nabrać przez wrażenie świadomości swojej narodowej istności i odrębności. Chłop, który słyszał o prześladowaniu i ucisku nie od Polaka i pana, ale od widomej głowy Kościoła, pomyśli i uwierzy, że musi być coś prawdy w tym co czują i mówią panowie i Polacy: a kiedy słyszał i widział Papieża błogosławiącego całą Polskę, to się zastanowi i zrozumie, że i ta Polaka musi być błogosławieństwa Bożego warta. Wrażenia swojej audiencji u Papieża oni nie zapomną, podadzą je tradycyjnie pokoleniom, a było ich tam wielu i z różnych stron, tak że wrażenie rozejdzie się szeroko. Czy zrozumieli całą wartość i myśl błogosławieństwa danego całemu Królestwu Polskiemu? tknąć ich przecież ona musiała, bo czują i pamiętają, że kraje, które zamieszkują są tylko częściami, a przypomnienie całości z takich ust, mogło wywołać zdziwienie i wrażenie w niejednej głowie i w nie jednym sercu: oby w wielu głowach więcej oświeconych także, i w wielu sercach mniej prostych. Bo to imię „całego Królestwa Polskiego” nie wymówione nigdy głośno w całym świecie od lat ośmiudziesiąt, rzucone w świat z wysokości tego nadświeckiego tronu, zabrzmiało takim dźwiękiem i zagrzmiało taką siłą, jak żeby to słowo, wymazane, zagładzone na ziemi, zapisane było w niebie; a słowa, które stamtąd zstępują, stają się ciałem.
Dla nas to nowy dowód, nowe upomnienie, nowy zakład, że jest zasada wyższa, jest podpora, jest droga pewniejsza od wszystkich polityk lepszych czy gorszych, mędrszych czy nieroztropnych, to Bóg i wiara i Kościół: to być zawsze i wiernie tam gdzie jest via et veritas et vita.
Ale żeby wrócić do tych cnót zaleconych Polakom, stałości potrzebują wszyscy, zawsze i wszędzie; cierpliwości, ci, którzy cierpią, zatem najmniej Polacy w Galicji; a odwagi, tej odwagi moralnej, której różne są rodzaje i stopnie, potrzebują wszędzie innej, stosownie do swego szczególnego położenia. Jedni potrzebują jej żeby wytrwać bądź co bądź, nie dać za wygraną, nie zwątpić: inni żeby się opierać różnego rodzaju zewnętrznym lub wewnętrznym pokusom. I ten rodzaj odwagi, który polega w tym, żeby miary i zimnej krwi (przy sercu gorącem) nie stracić, żeby o ludzkie sądy nie dbać zanadto, żeby zostać w spokoju kiedy tego potrzeba, a gorliwością zbyteczną sprawy nie narazić, ten rodzaj odwagi potrzebny jest dziś szczególnie, może wyłącznie, Polakom w Galicji.
Nie jest to odwaga najłatwiejsza. Znany i piękny medalowy napis „sapere auso” dowodzi, że zdaniem dawnych ludzi trzeba było śmiało odważyć się na to, by być mądrym. Daj nam Boże ten warunek, odwagę i ten skutek, mądrość. Nie tę, którą wychwalał niesłusznie Napoleon III[14], kiedy mawiał inertia sapientia, inertia to zawsze ineptia; ale tę, która jest „spokojnością wśród burz niepokoju”. Bo jeżeli spokojność jest prawie zawsze największą siłą, to są chwile, że dla narodów jak dla ludzi jest największą mądrością, nawet największą zręcznością. A wtedy staje się „w zamęcie miarą i strojem w rozstroju”.
***
Stanisław Tarnowski (1837-1917), historyk literatury, konserwatywny polityk i publicysta, jeden z liderów środowiska stańczyków. Studiował prawo i filozofię w Krakowie i Wiedniu (1854-60). W r. 1860 był jednym z korespondentów galicyjskich tzw. Biura Polskiego powołanego przez Hôtel Lambert. W latach 1861-62, w czasie pobytu w Paryżu, pracował w Biurze Hôtelu Lambert pod kierunkiem W. Kalinki i J. Klaczki. W czasie powstania styczniowego działał m.in. w tzw. Biurze Krakowskim redakcji „Czasu” oraz w wydziale wojskowym tzw. Komitetu Obywatelskiego Galicji zachodniej, za co więziły go w Ołomuńcu władze austriackie (1863-64). W r. 1866 został jednym z założycieli „Przeglądu Polskiego”, a w trzy lata później współautorem Teki Stańczyka i współwłaścicielem „Czasu”, będąc zarazem jednym z przywódców grupy konserwatystów krakowskich – „stańczyków”. Od 1867 był posłem do galicyjskiego Sejmu Krajowego, a od 1885 – członkiem wiedeńskiej Izby Panów. W 1871 r. został mianowany profesorem literatury polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, w rok później członkiem Akademii Umiejętności, a od r. 1890 jej prezesem. Dwukrotnie piastował godność rektora UJ (1886 i 1899). W 1909 r. ustąpił z katedry uniwersyteckiej. Autor m.in. Pisarzy politycznych XVI wieku (2 t., 1886, wznowionych w serii „Biblioteka Klasyki Polskiej Myśli Politycznej” w 2000 r.), Z doświadczeń i rozmyślań (1891, wznowionych w serii „Biblioteka Klasyki Polskiej Myśli Politycznej” w 2001), Zygmunta Krasińskiego (2 t., 1893), Studiów politycznych (2 t., 1895) oraz czterotomowego zbioru Rozpraw i sprawozdań (1895-98) i siedmiotomowej Historii literatury polskiej (1900-07).
Pierwodruk prezentowanego tekstu: „Przegląd Polski”, sierpień 1877.
* * *
Tekst opracowany w ramach projektu: Geopolityka i niepodległość – zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Wsparcie wymiaru samorządowego i obywatelskiego polskiej polityki zagranicznej 2018”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autorów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.
Tekst jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Ośrodka Myśli Politycznej. Utwór powstał w ramach konkursu Wsparcie wymiaru samorządowego i obywatelskiego polskiej polityki zagranicznej 2018. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosownej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie Wsparcie wymiaru samorządowego i obywatelskiego polskiej polityki zagranicznej 2018.
[1] Władimir Czerkasski (1824-1878) – rosyjski polityk, członek Komitetu Urządzającego, przeprowadzającego ukazy uwłaszczeniowe w Królestwie Polskim.
[2] Aleksander II Romanow (1818-1881) – syn Mikołaja I, po jego śmierci od 1855 r. cesarz rosyjski. W początkach panowania podjął próbę zreformowania cesarstwa (m.in. przeprowadził uwłaszczenie chłopów w 1861 r.). Stłumił powstanie styczniowe, doprowadził do rozszerzenia granic Rosji na Kaukazie, w Azji Środkowej i na Dalekim Wschodzie. Zginął w zamachu, którego dokonał członek „Narodnej Woli”, Polak Ignacy Hryniewicki.
[3] Mikołaj I Romanow (1796-1855) – car rosyjski od 1825 r., w latach 1825-1831 król Polski (Królestwa Kongresowego). Na początku panowania stłumił powstanie dekabrystów (1825). Po uporaniu się z powstaniem listopadowym prowadził politykę represji wobec Polaków, m.in. zniósł konstytucję Królestwa Polskiego i zamknął uniwersytety w Warszawie i Wilnie. W 1846 r. posłał wojska do stłumienia powstania krakowskiego, zaś w 1849 r. – na prośbę Austrii – do zdławienia powstania węgierskiego. Umocnił pozycję Rosji na Bałkanach. W ostatnich latach życia uwikłał Rosję w wojnę krymską.
[4] Iwan Aksakow (1823-1886) – poeta i publicysta rosyjski, słowianofil, redaktor gazet: „Russkaja biesiada” (1858-1859), „Dień” (1861-1865), „Moskwa” (1867-1868) i „Ruś” (1880-1886).
[5] Ludwik XVI Burbon (1754-1793) – król Francji i Nawarry od 1774 r. W czasie swego panowania zmagał się z kryzysem ekonomicznym, spowodowanym m.in. prowadzeniem aktywnej polityki zagranicznej (istotne było zwłaszcza zaangażowanie Francji po stronie kolonistów amerykańskich w ich wojnie o niepodległość z Wielką Brytanią, okupione wielkim zadłużeniem państwa). Po wybuchu rewolucji francuskiej w 1789 r. początkowo zachował władzę, choć była ona znacznie ograniczona przez Zgromadzenie Narodowe, które w 1791 r. postanowiło o zmianie ustroju Francji na monarchię konstytucyjną. Ludwik miał odtąd władać jako król Francuzów (Roi des Français). Już w 1792 r. został jednak pozbawiony władzy i osadzony w twierdzy Temple – a następnie, na mocy wyroku Konwentu, zgilotynowany 21 stycznia 1793 r.
[6] Albrecht von Wallenstein (1583-1634) – pochodzący z Czech polityk i wojskowy, książę Friedlandu, jeden z bohaterów wojny trzydziestoletniej, był postacią popularną wśród poetów epoki romantyzmu – m.in. tzw. Wallensteinowską trylogię – Wallenstein-Trilogie (1799) – poświęcił mu Friedrich Schiller. Traktowała ona o historii upadku księcia: jego ambicje przysporzyły mu wielu wrogów, m.in. cesarza Ferdynanda II Habsburga, z którego – prawdopodobnie – rozkazu został zamordowany w Chebie.
[7] Aleksander Wielopolski (1803-1877) – polski myśliciel i polityk konserwatywny. W czasie powstania listopadowego zasiadał w sejmie powstańczym, udał się też z misją dyplomatyczną w imieniu Rządu Narodowego do Anglii, bezskutecznie próbując przekonać jej elity do wsparcia insurekcji. Po dokonanej przez chłopów w 1846 r. w Galicji rzezi szlachty wystąpił z listem otwartym do księcia Metternicha (Lettre d’un gentilhomme polonais sur les massacres de Galicie adressée au Prince de Metternich. A l’occasion de sa dépeche du 7 mars 1846), obarczając biurokrację austriacką odpowiedzialnością za krwawe zajścia i opowiadając się za współpracą z Rosją. W praktyczny sposób mógł swe idee zrealizować na początku lat 60., gdy car Aleksander II udzielił mu dużej władzy w zaborze rosyjskim, zwłaszcza od czerwca 1862 r., gdy został naczelnikiem rządu cywilnego Królestwa Polskiego. Wybuch powstania styczniowego i wymknięcie się sytuacji na ziemiach zaboru rosyjskiego spod kontroli – także wskutek błędów popełnionych przez Wielopolskiego – skłoniły cara do zdymisjonowania go. Wielopolski opuścił Warszawę w lipcu 1863 r. Resztę życia spędził na emigracji. Zmarł w Dreźnie.
[8] Andrzej Zamoyski (1800-1874) – polityk i działacz gospodarczy, założyciel i prezes Towarzystwa Rolniczego, przeciwnik polityki A. Wielopolskiego. Na początku lat 60. odgrywał czołową rolę w obozie tzw. białych. Władze carskie wydaliły go w 1862 r. za granicę.
[9] Piotr Skarga (1536-1612) – kaznodzieja, jezuita. W 1579 r. został pierwszym rektorem Akademii Wileńskiej, pozostając nim do roku 1584, gdy przeniósł się do Krakowa. Tam początkowo był superiorem jezuickiego domu św. Barbary, zakładał dobroczynne towarzystwa, m.in. Arcybractwo Miłosierdzia i Bractwo Św. Łazarza, by w 1588 r. zostać nadwornym kaznodzieją Zygmunta III Wazy. Miał duży wpływ na króla i jego otoczenie. Z tego okresu pochodzą Kazania sejmowe – słynny apel o naprawę Rzeczypospolitej i przestroga przed jej możliwym upadkiem jeśli do owej naprawy nie dojdzie.
[10] František Rieger (1818-1903) – czeski ekonomista, działacz narodowy, polityk, jeden z liderów czeskiego odrodzenia narodowego, przywódca stronnictwa staroczeskiego, członek Izby Panów (od 1897 r.).
[11] Fryderyk Wilhelm II (1744-1797) – król pruski i elektro brandenburski (od 1786), brał udział w drugim i trzecim rozbiorze Polski oraz tłumieniu powstania kościuszkowskiego (osobiście dowodził w zwycięskiej bitwie pod Szczekocinami), przeciwnik rewolucyjnej Francji, z którą jednak zmuszony był zawrzeć pokój w 1795 r.
[12] Katarzyna II (1729-1796) – córka niemieckiego księcia z dynastii Anhalt-Zerbst, żona cara Piotra III. Po obaleniu męża, w 1762 r. przejęła władzę jako cesarzowa Rosji, w tej roli umacniając jej dominację we wschodniej części Europy. Przesądziła o losie Rzeczypospolitej, korumpując jej elity polityczne, a gdy to uzna-wała za niewystarczające, także interweniując zbrojnie i przeprowadzając we współpracy z Prusami i Austrią rozbiory Polski.
[13] Pius IX, Giovanni hrabia Mastai-Ferretti (1792-1878) – papież od 1846 r., święcenia kapłańskie przyjął w 1819 r., od 1827 r. był arcybiskupem Spoleto, od 1840 r. kardynałem. Na czas jego pontyfikatu przypadły gwałtowne zaburzenia związane z procesem jednoczenia Włoch i konfliktami społecznymi. W 1848 r. z uwagi na rozruchy w Rzymie papież musiał opuścić swą siedzibę i wyjechać z miasta. Powrócił do niego dopiero w 1850 r. z pomocą wojsk francuskich. W 1860 r. tereny Państwa Kościelnego zostały – wbrew woli papieża – przyłączone do Królestwa Włoch; w 1870 r. utracił on kontrolę nad samym Rzymem, gdy wobec wojny z Prusami wycofały się z niego wojska francuskie, pod których ochroną dotąd w nim przebywał. Starania o zachowanie świeckiej władzy papieża były jedną z najważniejszych kwestii dla wielu polskich konserwatystów i myślicieli katolickich – m.in. Maurycego Manna i Zygmunta Goliana. Popierały go najgłośniej środowiska ultramontańskie. Najważniejszą encykliką Piusa IX była Quanta cura z 1864 r., w której m.in. odrzucił ideę rozdziału Kościoła od państwa – dołączony był do niej Syllabus, piętnujący m.in. socjalizm i racjonalizm. W 1869 r. zwołał Sobór Watykański I, na którym ogłoszono m.in. dogmat o nieomylności papieża w sprawach religii i moralności.
[14] Napoleon III (1808-1873) – bratanek Napoleona I. W 1848 r. został wybrany prezydentem Republiki. W 1851 r. dokonał zamachu stanu, zaś w kolejnym przeprowadził plebiscyt i ogłosił się cesarzem. Wielkie nadzieje z jego panowaniem wiązali Polacy, sądzący, że może on czynnie i skutecznie wystąpić w sprawie polskiej, do przywrócenia jej niepodległości włącznie – iluzje te rozwiały się w czasie powstania styczniowego. Opinię o politycznej i militarnej potędze Napoleona III ostatecznie zweryfikowała klęska Francji w wojnie z Prusami (1870-1871). Cesarz dostał się wówczas do pruskiej niewoli i jego panowanie zakończyło się detronizacją (formalnie w 1871, choć władzę stracił już w 1870 r.). Po uwolnieniu resztę życia spędził w Anglii.