Do kogo należy Unia Europejska? Perspektywa czeskich konserwatystów

Ondřej Krutílek

Odpowiedź na pytanie, do kogo należy Unia Europejska, wymaga uznania dwóch niewygodnych prawd. Po pierwsze, w Unii obowiązują te same zasady, co w innych przestrzeniach politycznych, co oznacza, że logika władzy i wpływów ma zastosowanie również w jej przypadku. Dlatego też prawdą jest, że jeśli w przestrzeni tej powstanie próżnia, ktoś ją wkrótce wypełni. Po drugie, głównymi winowajcami obecnej sytuacji, w której – dla osób w nich niezatrudnionych – instytucje UE często przypominają psa spuszczonego z łańcucha, są państwa członkowskie, a konkretnie te, które aktywnie uczestniczyły w tworzeniu i zatwierdzaniu Traktatu z Maastricht.

Pierwsza z tych tez jest szczególnie nie do przyjęcia dla bezkrytycznych zwolenników UE vulgo eurooptymistów, którzy uważają integrację europejską za dobro samo w sobie. To oni wyrządzają Unii niedźwiedzią przysługę, ignorując to jak, dlaczego, w jakich warunkach i dzięki komu powstała dawna Wspólnota Europejska. Próbują w ten sposób walczyć z państwami członkowskimi i ich interesami narodowymi, które uważają za największe zło i przeszkodę na drodze postępu, mimo że jest oczywiste, że pojęcie interesu narodowego było, jest i będzie ważne, niezależnie od tego, o czyj interes chodzi. Nie wspominając już o tym, że nawet po ponad 70 latach integracji europejskiej, demokracje w poszczególnych państwach członkowskich nie zostały zastąpione wymarzoną jedną europejską demokracją w postaci UE, gdyż nie stworzono jeszcze niezbędnych po temu warunków (i wątpliwe jest, czy takie warunki kiedykolwiek zostaną stworzone).

Krótko mówiąc, aby skutecznie ocenić dzisiejszą UE i spróbować odpowiedzieć na pytanie, do kogo – w najszerszym tego słowa znaczeniu – należy, nie możemy bujać w obłokach i wyrywać z kontekstu.

Druga teza jest z kolei trudna do przełknięcia dla wszystkich przywiązanych do idei, że w systemie politycznym UE (który obejmuje zarówno państwa członkowskie, jak i instytucje unijne), państwa członkowskie są z natury rzeczy bardziej „rozsądne”. Miałoby to znaczyć, że dążą one do zachowania maksymalnej suwerenności na swoim terytorium, co w praktyce przekłada się na dążenie do maksymalnego ograniczenia instytucji UE w celu zagwarantowania, że odgrywają one jedynie ograniczoną, służebną rolę na rzecz państw członkowskich posiadających prawo weta.

 

 Jak znaleźliśmy się w tym miejscu?

 

Historia integracji europejskiej nie potwierdza tej szablonowej interpretacji. Wręcz przeciwnie, pokazuje, że dwukierunkowe relacje między państwami członkowskimi a ponadnarodowym centrum podlegały i nadal podlegają ciągłej ewolucji. Swoją rolę odegrała tu:

– liczba państw członkowskich (przeszliśmy od sześciu do obecnych dwudziestu siedmiu po Brexicie);

– ich tradycje polityki zagranicznej (wystarczy spojrzeć na Francję z jednej strony i Niemcy z drugiej);

– przedmiot integracji (dawniej węgiel i stal kontra dzisiejsza szeroko rozumiana zintegrowana przestrzeń gospodarcza);

– charakter integracji (przełamywanie barier wobec tworzenia nowych regulacji);

– bez wątpienia także międzynarodowy kontekst gospodarczy i polityczny (zimna wojna, późniejszy „koniec historii” i globalizacja, w której główną rolę odgrywają Stany Zjednoczone, a także stopniowy wzrost gospodarczy Chin, Indii i innych krajów na tle upadku dwóch byłych supermocarstw, na który w ostatnich latach nałożyła się wojna w Ukrainie); wreszcie, co nie mniej ważne,

– wzajemne oddziaływanie wszystkich tych czynników w danym czasie i miejscu.

Na początku procesu integracji po II wojnie światowej zasady gry były dość proste. Zimna wojna wyznaczyła granice, założone w 1949 r. NATO zapewniło podstawowe gwarancje bezpieczeństwa (o czym często się zapomina!), a sześć założycielskich państw członkowskich uzgodniło, że aby uniknąć ponownej krwawej wojny między sobą, przekażą swoje kompetencje w dwóch ściśle określonych sektorach ważnych dla zbrojeń (węgiel i stal) ponadnarodowemu organowi, który będzie nimi za nie zarządzał. Poprzedniczka dzisiejszej Komisji Europejskiej, Wysoka Władza, oraz poszczególne państwa członkowskie Rady, w której – dziw nad dziwy – już wtedy podejmowano decyzje większością głosów, odegrały rolę głównych sił napędowych. Natomiast Zgromadzenie, składające się z delegatów parlamentów narodowych, które z biegiem lat stopniowo przekształciło się w bezpośrednio wybierany Parlament Europejski, miało wówczas pomijalne znaczenie.

Europejska Wspólnota Węgla i Stali, czyli EWWiS, która powstała w 1952 roku, z powodzeniem wypełniła swoją misję, więc państwa założycielskie zaczęły zastanawiać się, jak dalej integrować kontynent europejski. Ostatecznie wdrożono zarówno logikę sektorową (EURATOM), jak i pomysł, by z początkowej szóstki stopniowo wyłaniał się szeroko pojęty zintegrowany obszar gospodarczy, obejmujący sektor rolniczy, przemysłowy, a także usługowy i respektujący tzw. cztery wolności: zasady swobodnego przepływu osób, towarów, usług i kapitału.

Utworzenie Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (EWG) było pierwszą poważną zmianą jakościową w projekcie integracji europejskiej. W celu stworzenia tak zwanego „wspólnego rynku bez barier” w stosunkowo krótkim czasie dwunastu-piętnastu lat, konieczne było takie dostosowanie mechanizmów decyzyjnych Wspólnoty, aby wzmocnić organy ponadnarodowe (wówczas przede wszystkim Komisję, a jeszcze nie Parlament Europejski) i ograniczyć prawo weta państw członkowskich w Radzie. I jak dziś wiemy, nie obyło się to bez sprzeciwu.

Najbardziej znanym przykładem jest francuska „polityka pustych krzeseł” i późniejszy tzw. kompromis luksemburski. Nie ma potrzeby wchodzić tu w szczegóły. Wystarczy powiedzieć, że było to pierwsze poważne zderzenie narodowej i ponadnarodowej logiki funkcjonowania Wspólnoty, w którym duży udział miało zarówno gaullistowskie podejście do polityki zagranicznej, które w uproszczeniu można streścić jako „Francja przede wszystkim”, jak i szerszy międzynarodowy kontekst polityczny (presja USA na wzmocnienie więzi politycznych w Europie, aby nie osłabiać współpracy transatlantyckiej po niefortunnych wydarzeniach kryzysu berlińskiego i karaibskiego). Zarazem jednak wiele innych czynników, takich jak liczba państw członkowskich czy fakt, że wciąż trwała zimna wojna, pozostawało wówczas niezmiennych,. O ile z jednej strony sprawiło to, że konflikt między Francją a resztą Wspólnoty był ostrzejszy (i dlatego do dziś się o nim mówi), o tyle z drugiej pozwoliło na stosunkowo szybkie i w gruncie rzeczy przejrzyste znalezienie rozwiązania, choć powstały w ten sposób układ wielu nie przypadł do gustu. Od lat 70. nie można już mówić o takiej sielance.

Najpierw liczba państw członkowskich zaczęła rosnąć stopniowo i nie do końca bezboleśnie, co zwiększyło liczbę reprezentowanych we Wspólnocie tradycji polityki zagranicznej. W 1973 r. Wspólnota została rozszerzona o Wielką Brytanię, Irlandię i Danię, osiem lat później o Grecję, w 1986 r. o Hiszpanię i Portugalię, w połowie lat 90. o Finlandię, Szwecję i Austrię, a od 2004 r. w trzech krokach łącznie o trzynaście krajów Europy Środkowo-Wschodniej.

Szczegóły poszczególnych akcesji są dość dobrze znane, więc ograniczę się do ich przedstawienia w telegraficznym skrócie. Akcesję Wielkiej Brytanii, a tym samym też Irlandii i Danii, osobiście blokował francuski prezydent de Gaulle. Wspólnota bezprecedensowo zaproponowała posttotalitarnej Grecji perspektywę indywidualnej akcesji, co okazało się co najmniej nierozsądne z punktu widzenia integracji, nie wspominając o tym, że doprowadziło do znacznej frustracji wśród Hiszpanów, a zwłaszcza Portugalczyków, którzy dołączyli znacznie później, niż pierwotnie oczekiwali. Podczas gdy tak zwane rozszerzenie północne w 1995 r. nie było zbyt problematyczne, nie licząc kolejnej próby poszerzenia szeregów Wspólnoty o bogatą Norwegię, powszechnie wiadomo było, że była to jedynie przygrywka do znacznie większej operacji – rozszerzenia o nieokreśloną wówczas liczbę stosunkowo biednych państw postkomunistycznych z Europy Środkowej i Wschodniej.

Oczywiście o rozszerzeniu można by pisać w nieskończoność, ale jeśli będziemy abstrahować od często pikantnych czy technicznych szczegółów, to dla obecnej debaty o rozszerzeniu istotne jest tylko jedno – że każde rozszerzenie, czyli wzrost liczby państw członkowskich, poprzedzone było tzw. pogłębieniem, czyli jakościową transformacją Wspólnoty w kierunku „coraz ściślejszej” (ever closer) integracji.

Tradycja pogłębiania przed rozszerzeniem ( tak, aby nie doprowadzić do „rozrzedzenia” integracji) przybierała z czasem różne formy i najczęściej realizowano ją w praktyce poprzez dalszą integrację obszarów już uwspólnotowionych (w sensie wzmocnienia kompetencji organów ponadnarodowych, w szczególności Parlamentu Europejskiego, oraz rozszerzenia głosowania większościowego w Radzie) lub poprzez integrację zupełnie nowych polityk, dotychczas leżących wyłącznie w zakresie kompetencji państw członkowskich. Poszczególne kroki w kierunku stopniowego pogłębiania nie zawsze kończyły się sukcesem, ale trend był wyraźny: jeśli jakiś temat pojawił się już w debatach na temat pogłębiania, rzadko z nich znikał, dopóki nie stał się integralną częścią mainstreamu integracji.

Mniej więcej do połowy lat 80. debata na temat pogłębiania była prowadzona w duchu „umiarkowanego postępu w granicach prawa”, niezależnie od tego, jak ambitne byłyby niektóre pomysły rozważane w dzisiejszej UE (chociażby nieustające wysiłki na rzecz stworzenia pełnokrwistej unii politycznej). Wynikało to nie tylko ze stosunkowo niewielkiej liczby państw członkowskich (w 1985 r. we Wspólnocie było ich tylko dziesięć) i zasadniczo szczerego pragnienia wszystkich zainteresowanych, aby ostatecznie usunąć wszystkie niepotrzebne przeszkody na drodze do urzeczywistnienia rynku wewnętrznego, ale także (znów) ze stosunkowo przewidywalnego międzynarodowego kontekstu gospodarczego i politycznego. Czyli z tych czynników, które po roku 1989 stopniowo traciły na znaczeniu.

 

 Wpływ Delorsa

 

Sytuacja zmieniła się radykalnie, z chwilą gdy w 1985 r. Na czele Komisji stanął Jacques Delors. W odróżnieniu od swych poprzedników, Delors miał coś, co w terminologii sportowej określa się mianem „ciągu na bramkę”. Precyzyjnie określił, jakie kroki należy podjąć i w jakiej kolejności, aby projekt integracji europejskiej w końcu wyszedł z etapu „eurosklerozy” — sytuacji, w której jego uczestnikom co prawda nie brakowało wizji, ale jej realizacja zauważalnie za nią nie nadążała.

To właśnie Delors poczynił namacalne postępy w kwestiach, które były omawiane już na legendarnym szczycie w Hadze w 1969 r., na długo przed pierwszym rozszerzeniem, takich jak współpraca walutowa. Ale podczas gdy Delors zaczął od doprowadzenia do końca spraw, które co do zasady były przedmiotem konsensusu (przede wszystkim kwestia rynku wewnętrznego), później skierował swoje wysiłki na budowanie Wspólnoty jakościowo różnej od tej, która istniała wcześniej.

Symbolicznie widać to w przekształceniu Wspólnoty Europejskiej (WE) w Unię Europejską (UE), a merytorycznie w dwóch kluczowych dokumentach traktatowych – Jednolitym Akcie Europejskim i Traktacie z Maastricht. Podczas gdy pierwszy dokument w zasadzie tylko zalegalizował to, co sprawdziło się przez lata (np. organizację szczytów) i honorował zasady tzw. negatywnej integracji na rynku wewnętrznym, czyli integracji poprzez znoszenie barier między państwami członkowskimi, drugi stanowił prawdziwą rewolucję. UE została zbudowana na trzech filarach o różnej wytrzymałości, co pociągnęło za sobą szereg konsekwencji. Na przykład fakt, że rynek wewnętrzny nie był już oficjalnie uważany za ostateczny cel projektu integracji europejskiej, lub też to, że traktat z Maastricht przedefiniował cele, które miały zostać osiągnięte w nadchodzących latach, stosując zasady tzw. integracji pozytywnej (chodzi o zastępowanie regulacji krajowych przez regulacje europejskie, czego typowym przykładem jest unia walutowa, tj. euro).

Oczywiście postrzegamy wydarzenia po podpisaniu Traktatu z Maastricht (na polu prawa pierwotnego traktat z Amsterdamu, traktat z Nicei, tzw. konstytucja europejska i Traktat z Lizbony, nie wspominając o prawie wtórnym) inaczej niż ich bezpośredni uczestnicy, na których myślenie wpływał koniec zimnej wojny, Fukuyamowskie debaty o „końcu historii” i europejskie ambicje nowych, kruchych demokracji leżących na wschód od dawnej żelaznej kurtyny. I o ile za symboliczną i faktyczną transformację WE w UE można „winić” Delorsa, ponieważ był on jej główną twarzą, kluczową kwestią pozostaje, że ówczesne państwa członkowskie bez wyjątku były zaangażowane we wszystko, co działo się w tamtym czasie we Wspólnocie. Tylko one miały klucz do ratyfikacji wynegocjowanych zmian. Tylko ich jednomyślna zgoda doprowadziła do stworzenia pola gry, na którym coraz więcej graczy gra według stale zmienianych zasad.

Innymi słowy, mit o tym, że system polityczny UE składa się z „uzurpatorskich” instytucji ponadnarodowych i „dobrych” państw członkowskich, które są na ich celowniku, choć od lat starają się wyłącznie bronić swojej suwerenności, upadł – dla tych bardziej bystrych – w Maastricht, a dla wszystkich innych – najpóźniej wraz z podpisaniem traktatu lizbońskiego.

Jednocześnie trzeba uczciwie przyznać, że stopniowe luzowanie przez państwa członkowskie ograniczeń nałożonych na instytucje ponadnarodowe nie może być postrzegane jako rodzaj spisku, czy to dużych państw członkowskich przeciwko małym, starych państw członkowskich przeciwko nowym, czy też (jak może się dziś wydawać) Brukseli przeciwko państwom członkowskim jako takim. Jest to raczej konsekwencja szeregu indywidualnych decyzji politycznych podjętych w określonym czasie i miejscu, które ci, którzy je podjęli, uznali za najbardziej korzystne w danych okolicznościach, nie zdając sobie oczywiście sprawy ze wszystkich (niezamierzonych) konsekwencji, jakie mogą one przynieść.

Nie jest to alibi, lecz uproszczony opis złożonego problemu agent – przełożony, który zaistniał na początku projektu integracji europejskiej, gdy państwa założycielskie powierzyły wybrane kompetencje organowi ponadnarodowemu, i który – w wyniku szeregu okoliczności, z których niektóre zostały opisane powyżej – pogłębił się do obecnej sytuacji, w której może się wydawać, że Bruksela znaczy wszystko, a państwa członkowskie nic. Zwłaszcza w przypadku wielu krajów Europy Środkowo-Wschodniej, które z oczywistych powodów nie były obecne u narodzin projektu integracji europejskiej lub dołączyły do niego dopiero na zaawansowanym etapie, a w międzyczasie wciąż przechodziły trudną wewnętrzną transformację polityczną, gospodarczą i społeczną po latach rządów komunistycznych, mogło narodzić nie do końca nieuzasadnione poczucie, że po latach wymuszonej orientacji na Wschód, wymaga się od nich tego samego, tylko w kierunku zachodnim.

Wystarczy przypomnieć propagowane i jednocześnie sprofanowane przez Czechów hasło „powrotu do Europy”. Czas początku czeskich ambicji europejskich zbiega się idealnie z czasem transformacji WE w UE. Jednak transformacja ta nigdy nie została poddana w kraju krytycznej analizie, a jeśli ktoś próbował to zrobić, to był piętnowany jako sknera i hipokryta. Doszło więc do tego, że nawet jeśli wyobrażaliśmy sobie coś konkretnego w związku z tym sloganem, to że Europa, do której wejdziemy, będzie raczej luźniejszą Wspólnotą niż coraz ściślejszą Unią. Właśnie dlatego otrzeźwienie i znużenie długim procesem akcesyjnym jest dziś nadal widoczne w czeskiej polityce, mimo że w przyszłym roku minie dwadzieścia lat od naszego przystąpienia do UE.

 

Do kogo należy UE?

 

Wróćmy jednak do pierwotnego pytania, czyli do kogo, że tak to ujmę, należy dzisiejsza UE. Odpowiedzi mogą być dwie: prosta i złożona. Ta prosta zadowoli się stwierdzeniem, że Unia należy do nikogo i do wszystkich – i faktycznie będzie to odpowiedź właściwa i poprawna politycznie, jako że nikogo nie wymienia z nazwy, a tym bardziej nie ostracyzuje. Ale jej podstawową wadą jest to, że nie wychwytuje odpowiednio wielu niuansów związków, które powstały w przestrzeni między państwami członkowskimi a instytucjami UE w wyniku ich dynamicznej interakcji. To z kolei komplikuje zrozumienie całego systemu politycznego UE i osłabia zdolność do postrzegania UE taką, jaka jest – jako areny realizacji interesów. Potrzebna jest zatem bardziej ustrukturyzowana odpowiedź.

UE bez wątpienia należy do państw członkowskich, nie tylko tych, które ponad siedemdziesiąt lat temu tworzyły dawną EWWiS, ale także tych, które dołączyły do projektu integracji europejskiej później (o ile, tak jak Wielka Brytania, go nie opuściły). Owszem, opinia ta może się wydawać nieco arogancką, zwłaszcza w świetle powyższych rozważań na temat rozszerzenia i pogłębienia, ale prawda jest taka, że państwa członkowskie nadal dzierżą klucz do całego szeregu elementów funkcjonowania UE, poczynając od kwestii negocjowania i przede wszystkim ratyfikowania zmian w prawie pierwotnym, poprzez podejmowanie decyzji w kwestiach podatkowych i polityki zagranicznej, a kończąc na uzgadnianiu wieloletnich ram finansowych UE. We wszystkich tych przypadkach to państwa członkowskie podejmują decyzje i to jednogłośnie. Nie wspominając o wielu innych przypadkach, w których, choć formalnie stosuje się podejmowanie decyzji większością głosów, to w praktyce honoruje się porozumienie między państwami członkowskimi, że do ostatniej chwili dąży się do konsensusu. Dotyczy to zarówno Rady UE na szczeblu ministerialnym, jak i Rady Europejskiej na szczeblu szefów państw i rządów. A nawet jeśli ostatecznie nie udaje się osiągnąć konsensusu, to nie jest tak, że przegłosowywane są zawsze i tylko małe i średnie, czy też nowe państwa członkowskie.

UE stanowi też oczywiście – jak w lustrzanym odbiciu – własność instytucji ponadnarodowych – instytucji, które miały bezwarunkowo służyć państwom członkowskim, dopóki nie powstały – zresztą dzięki decyzjom samych państw członkowskich – nisze, w których instytucje te stały się niezależne od swoich przełożonych. Mowa przede wszystkim o Komisji Europejskiej, która jako jedyna w całym systemie posiada inicjatywę ustawodawczą w procesie, który działa jak dobrze naoliwiona maszyna, wypluwając przepisy, które obowiązują ostatecznie we wszystkich państwach członkowskich. Ich wdrażanie nadzoruje – oprócz Komisji – Trybunał Sprawiedliwości UE, który od wielu lat stanowi dla niej wierne  oparcie (zapewne rola ta jeszcze wzrośnie w najbliższym okresie). Stopniowo wprowadzane będą stosunkowo restrykcyjne i zideologizowane przepisy dotyczące Zielonego Ładu, z których wdrożeniem wiele państw członkowskich może mieć problemy. Nie wspominając już o tym, że w pełni uwidoczni się także inny trend ostatnich lat – oddanie podejmowania decyzji w sprawie wspólnych przepisów w ręce urzędników przygotowujących tzw. akty delegowane i wykonawcze, do których nie ma możliwości zgłaszania poprawek w otwartym procesie demokratycznym; można je jedynie poprzeć lub odrzucić. Również w tym przypadku Trybunał Sprawiedliwości będzie miał do odegrania ważną rolę.

Wzmianka o aktach delegowanych i wykonawczych prowadzi nas do konstatacji, że UE należy również do biurokratów, wielkich zwycięzców opisanego powyżej napięcia przełożony-agent. Ważne jest jednak nie tylko słowo „także”, ale również fakt, że nie mówimy wyłącznie o słynnych „brukselskich urzędnikach”, ale o wszystkich, którzy mają coś wspólnego z agendą UE. Oznacza to w szczególności pracowników ministerstw, urzędników ze stałych przedstawicielstw poszczególnych państw członkowskich w Brukseli lub urzędników, którzy na szczeblu krajowym lub regionalnym nadzorują dystrybucję dotacji unijnych lub redystrybucję pieniędzy z budżetu UE w formie projektów. Złożony system polityczny, jakim jest dziś UE, nie może naturalnie obejść się bez wyspecjalizowanych urzędników najwyższego szczebla. Jednocześnie należy jednak przyznać, że przerośnięta biurokracja pełna ludzi, którzy często troszczą się tylko o siebie i swój spokój ducha, nie powstaje sama z siebie, ale również w wyniku realizowanych przez nią programów (z których, jako prawdziwa biurokracja, nigdy nie zrezygnuje). Tu właśnie leży kamień obrazy – niewiele programów biurokraci przydzielają sami sobie. Wśród instytucji UE, oprócz Komisji, to Parlament Europejski jest uważany za „przyjaciela biurokracji”. Tzw. goldplating w niektórych państwach członkowskich, czyli nadgorliwe wdrażanie zobowiązań przyjmowanych na poziomie UE ponad to, co jest absolutnie konieczne, jest już tylko konsekwencją zasady, że urzędnik nie wbije noża w plecy innego urzędnika (nawet jeśli rzadko panuje między nimi całkowita zgoda).

Logicznie rzecz biorąc, można się też zastanawiać, czy UE może w ogóle należeć do obywateli, ponieważ na pierwszy rzut oka nie wydaje się to prawdopodobne. Odpowiedź jest prosta i jednoznaczna: może należeć i należy, i to zarówno do obywateli poszczególnych państw członkowskich, jak i do obywateli UE, pełniących różne życiowe role  (pracowników, handlowców, konsumentów, pacjentów itp.). Istnieje nawet instytucja, która w szczególny sposób zależy od obywateli i której uprawnienia stale rosną – Parlament Europejski, który z biegiem lat przekształcił się z nic nieznaczącego organu delegatów w bezpośrednio wybierany organ o uprawnieniach (niemalże) porównywalnych z parlamentami krajowymi. W czym tkwi problem? Na przykład w tym, że obywatele nie identyfikują się zbytnio z Parlamentem Europejskim, co jest szczególnie widoczne w przypadku wyborów, które nie cieszą się zbyt wysoką frekwencją. Obywatele uważają, że kwestie, którymi zajmują się europosłowie, są zbyt odległe, zbyt techniczne, zbyt niezrozumiałe. To, czego potrzebują (a przynajmniej znaczna ich część), już mają zagwarantowane (swobodne poruszanie się po strefie Schengen, ambasady wszystkich państw członkowskich na całym świecie, Erasmus i roaming po cenach, do których przywykli w domu). Jedyny sposób na zmiany, poprzez wzmocnienie obywatelstwa europejskiego, napotyka na przeszkodę, jaką jest brak odpowiednich warunków w UE do takich decyzji: skoro nie ma europejskiej przestrzeni publicznej, to nie ma też Europejczyków. Pod tym względem pewnym substytutem są zorganizowane grupy nie mające charakteru biznesowego, które zrzeszają członków także na poziomie UE (związki zawodowe, organizacje konsumenckie, organizacje pacjentów itp.). Traktat zobowiązuje nawet Komisję do konsultowania z nimi praktycznie wszystkich jej działań. W przypadku takich grup problemem jest jednak to, że często napotykają na swoje ograniczenia. Nie tyle ograniczenia finansowe (choć te też odgrywają rolę), ale przede wszystkim reputacyjne – grupy te, dalekie od bycia reprezentantami autentycznych interesów, są w większym stopniu grupami nacisku o stosunkowo słabym związku z obywatelami.

Biznes, zwłaszcza duży biznes, ma się w porównaniu do tych grup znacznie lepiej, niezależnie od tego, czy chodzi o konkretne firmy, czy organizacje, które reprezentują ich interesy w UE na zasadzie sektorowej lub innej. Nie chodzi tylko o pieniądze. Biznes jest z natury rzeczy bardziej skoncentrowany niż inne interesy, a zatem łatwiej nim „zarządzać” pod kątem promowania swoich celów. Z drugiej strony, dzisiejsza UE już dawno nie jest tym, czym była kiedyś. Oznacza to, że Unia w całości nie należy także do biznesu. W czasach, gdy sensem istnienia Wspólnoty było przede wszystkim przełamywanie barier w celu ułatwienia prowadzenia działalności gospodarczej w różnych państwach członkowskich, zwycięzcami byli zazwyczaj ci, którzy potrafili wprowadzić na rynek produkt wysokiej jakości w najlepszej cenie; dziś zaś wygrywają podmioty, które potrafią dostosować swoje plany biznesowe do coraz bardziej nieprzejrzystych ram regulacyjnych. Niesie to ze sobą wymierne konsekwencje: podczas gdy jednolite przepisy dla dwudziestu siedmiu państw członkowskich nadal napędzają biznes, ich restrykcyjny charakter otwiera również drogę debatom na temat przenoszenia działalności poza UE, czy to do USA, Chin czy Indii (pomimo ryzyka, że powrotny import towarów do UE może stać się droższy w wyniku ochrony celnej, nie wspominając już o tym, że w tych krajach istnieją już firmy, które mogą konkurować z tymi z UE). Wyjątkiem od tej tendencji jest biznes, którego zdolność do czerpania korzyści z rynku wewnętrznego UE-27 jest ograniczona ze względu na jego bardziej lokalny charakter i/lub od dawna wiąże się z solidnymi programami dotacji. Zazwyczaj chodzi tu o znaczącą część sektora rolnego.

Lista wszystkich potencjalnych „współwłaścicieli” UE nie byłaby wyczerpująca, gdyby pominąć jeszcze jednego, raczej trudnego do zdefiniowania, mianowicie lewicy. To właśnie zwolennicy progresywizmu i inżynierii społecznej, wykorzystujących takie narzędzia, jak rozległe regulacje i subsydia, są w stanie czerpać największe korzyści z obecnego układu systemu politycznego UE; a raczej, są w stanie czerpać znacznie więcej niż choćby konserwatyści, których działanie opiera się na zupełnie innych fundamentach. Pomaga im zarówno udany „długi marsz przez instytucje” inspirowany ideami Antonio Gramsciego, jak i fakt, że z rozmaitych powodów jest popyta na lewicowe rozwiązania. Głównym takim powodem jest zapewne fakt, że współczesny świat jest złożony i stawia wiele nakładających się na siebie wyzwań, ale rezultaty polityki, która ma odpowiadać na współczesne trendy i tendencje, muszą być jak najbardziej namacalne, przynajmniej w mediach społecznościowych. Dlatego też często nie szuka się przyczyn problemów, a jedynie ich symptomów (tu z pomocą przychodzą regulacje i/lub subsydia). Dodajmy do tego wysiłki o tyle niewielkiej, co skutecznej części społeczeństwa, by dać posłuch wartościom postmaterialnym i skutecznie wdrażać je w przestrzeni publicznej. W rezultacie, konserwatyści stają w obliczu przeciwnika, na którego działania nie mają w zasadzie remedium.

 

Jaki płynie z tego wszystkiego wniosek?

 

Na tym można by zakończyć te rozważania, ale byłoby to zakończenie dość pesymistyczne, a przede wszystkim z gruntu niekonserwatywne. Konserwatyzm zawsze oferował perspektywiczne rozwiązania – dowiódł swojej żywotności, będąc w stanie reagować w wyważony sposób na zmieniający się świat i opuszczał zdobyte szczyty tylko wtedy, gdy stawało się jasne, że istnieje solidna alternatywa i / lub że trzymanie się istniejących stanowisk przynosi więcej szkody niż pożytku. Nie w takiej sytuacji znajdujemy się w UE.

Na starym kontynencie projekt integracji europejskiej nie ma sobie równych. Ma to podwójne znaczenie dla każdego kraju, który nie był częścią tego projektu od jego początku, a zatem także dla Czech. Ponadto, nikt jeszcze wiarygodnie nie wykazał, że członkostwo w UE jest zdecydowanie szkodliwe. Na poziomie ogólnym wzmacnia przynależność do Zachodu; na poziomie szczegółowym przynosi szereg korzyści, które w innym wypadku by nas ominęły (na przykład Schengen lub tani roaming dla obywateli, czy jednolite środowisko regulacyjne dla firm). I choć często korzyści te są niwelowane przez nieprzemyślane regulacje i/lub trudne do uzyskania i szkodliwe (sami dopowiedzcie sobie inne określenia) dotacje, UE wciąż zachowuje swoją atrakcyjność.

Płynie stąd dwojaki wniosek:

Po pierwsze, powinniśmy zrozumieć, dlaczego UE jest taka, jaka jest i nauczyć się z nią żyć; nie róbmy sobie wielkich nadziei, ale też nie przekreślajmy jej za jej wszelkie niedoskonałości. To rozwiąże nam ręce, nauczy ostrożnie poruszać się w nieprzejrzystych labiryntach unijnej architektury, a przede wszystkim nauczy grać takimi kartami, które są realistycznie dostępne. Polacy, na przykład, robią to bardzo dobrze: chociaż często są na tapecie w Brukseli, choćby ze względu na kwestie związane z tak zwaną praworządnością, to bardzo dobrze umieją orientować się w unijnym otoczeniu, koordynować działania, i w rezultacie na koniec prawie zawsze dostają to, czego chcą. Jasne, są dużym państwem członkowskim, ale to samo w sobie jeszcze nie wystarczy; potrzebna jest odwaga, finezja, a przede wszystkim umiejętność i chęć opanowania rzemiosła politycznego.

Po drugie, cierpliwie domagajmy się, by UE nie „przerosła” podmiotów, które ponad siedemdziesiąt lat temu założyły dawną EWWiS, czyli państw członkowskich – i to przez ten pryzmat postrzegajmy wszelkie tendencje do „coraz ściślejszej” integracji. Nie jest to bynajmniej żadne wstecznictwo, ale chodzi o warunek konieczny tego, by UE mogła w ogóle funkcjonować. UE będzie tylko tak silna, jak jej członkowie. Lub, jeśli to dla was za dużo, UE będzie silna w takim stopniu, w jakim jej członkowie będą w stanie oddychać w skomplikowanej sieci instytucji i interesów. To bowiem państwa członkowskie, i tylko one, oferują obywatelom zrozumiałą przestrzeń do wyrażania swoich interesów. Jeśli tę przestrzeń utracą, zaczną działać siły odśrodkowe, które w lepszym scenariuszu doprowadzą do wzrostu poparcia dla populistów i ekstremistów, a w gorszym do (niejednej) powtórki z Brexitu. W dzisiejszym niespokojnym czasie Europa nie może sobie pozwolić na żaden z tych scenariuszy.

 

Przełożył Stanisław Ruczaj

 

Tekst powstał w ramach projektu Ośrodka Myśli Politycznej pt. Jaka polityka, jakie idee? Polska i Czechy wobec wyzwań współczesności.

Zadanie publiczne finansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Forum Polsko-Czeskie 2023”. Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.