Kiedy skończy się era węgla?

Petr Zenkner

Jeszcze dziesięć lat temu węgiel był w Europie kluczowym paliwem służącym do produkcji elektryczności. Od tego czasu wiele się zmieniło. Krytykują go nie tylko ekolodzy, którzy uważają swoją długoletnią walkę z nim za wygraną. Przyszłości nie widzą w nim już nawet firmy energetyczne. Jego spalanie w kotłach elektrowni potrwa jeszcze jedno pokolenie, również w Europie. Po 2030 roku węgiel będzie miał znaczącą rolę już praktycznie tylko w Niemczech i Czechach. Najdłużej bierze go pod uwagę Polska, która planuje korzystanie z niego aż do roku 2049, ponieważ tamtejsza energetyka jest od niego wciąż uzależniona w trzech czwartych.

Głównie ostatnie dwa lata można bez wyolbrzymiania uznać za koniec europejskiej ery węgla, bo węgiel brunatny, a przede wszystkim czarny, stał się zaledwie tolerowanym paliwem, którego rozwój nie ma sensu ekonomicznego. Przyczynia się do tego coraz bardziej „zielona” polityka UE, która chce do 2050 roku zrobić z Europy region neutralny pod względem emisji dwutlenku węgla. Paląc węgiel, nie da się tego osiągnąć. Z drugiej strony poza regulacjami i zakazami powstaje tak zwany Fundusz Sprawiedliwej Transformacji Energetycznej, w którym znajdzie się aż 40 miliardów euro przeznaczonych na wspieranie transformacji europejskich regionów węglowych. Przykład niemieckiego Zagłębia Ruhry ponadto pokazuje, że koniec wydobywania tego surowca naprawdę nie musi oznaczać gołej egzystencji, ale zupełnie nowy początek.

 

Spadek znaczenia węgla w energetyce europejskiej symbolicznie ilustruje fakt, że w 2019 roku w UE po raz pierwszy wyprodukowano więcej energii ze słońca i wiatru (18%) niż z brunatnego i czarnego węgla (15%). Jeszcze pięć lat temu dwukrotnie przewyższał on oba zielone źródła energii.

 

Jednocześnie największe europejskie firmy energetyczne, takie jak francuska EdF, niemieckie RWE i E.ON czy szwedzka Vattenfall kilka lat temu zaczęły pozbywać się elektrowni węglowych. Wykorzystali to inni inwestorzy, którzy dzięki dostępnym kredytom bankowym dość tanio je skupowali. Jednym z nich był czeski miliarder Daniel Křetínský oraz jego grupa EPH, która kupiła w ten sposób elektrownie na terenie całej Europy. Innym podobnym inwestorem jest fińska firma energetyczna Fortum. Křetínský nie jest jednak z przekonania żadnym wielkim obrońcą węgla. Na razie tylko z powodzeniem stawia na to, że będzie on jeszcze przez jakiś czas potrzebny. Jako drugi co do wielkości właściciel kopalni węgla brunatnego w Niemczech Křetínský może też sięgnąć po część 4,3 miliardów euro, które niemiecki rząd planuje wypłacić wydobywcom w ramach kompensacji związanych z tłumieniem wydobycia. Nie do pogardzenia są także ogromne działki, które Holding Energetyczno-Przemysłowy (EPH) zyskał wraz z elektrowniami. Kto wie, co na nich ostatecznie wyrośnie.

 

Źródła węglowe prowadzą do strat

 

W odróżnieniu od źródeł zielonych, których efektywność wciąż rośnie, inwestycje w nowe kopalnie węgla w Europie są niemal wykluczone. Dobrze pokazują to decyzje polskich państwowych firm energetycznych Energa i Enea, które wiosną wycofały się z projektu rozbudowy elektrowni węglowej Ostrołęka C. Obie firmy wolały machnąć ręką na zainwestowany w budowę miliard złotych niż inwestować w rozszerzenie efektywności elektrowni o 1000 MW kolejne pięć miliardów. Polacy jednak tylko uznali stan faktyczny. Podobnych projektów budowlanych nie da się zrealizować bez kredytów. A długoletnia inwestycja tego typu jest zbyt ryzykowna dla banków. Bardziej realne wydaje się więc przejście elektrowni Ostrołęka C na gaz, co przyczyniło się do dołączenia do projektu polskiego państwowego koncernu petrochemicznego PKN Orlen.

 

Mamy tu jeszcze znacznie gorszą kwestię. Już działające elektrownie i elektrociepłownie węglowe w Europie przestają przynosić swoim właścicielom zyski. Dodatkowo ze względu na surowe wymagania związane z ekologicznym działaniem są zmuszeni do rozważania opłacalności inwestycji mających przedłużać ich żywotność.

 

Przyczyną jest rosnąca cena zezwoleń na emisję, czyli zezwolenia na emisję tony dwutlenku węgla (CO2) do atmosfery. Operatorzy źródeł węglowych muszą je obowiązkowo kupować, co następnie podwyższa koszty produkcji elektryczności. W latach 2013-2017 zezwolenia kosztowały ok. pięciu euro, a oni mogli spać spokojnie. Potem jednak ich cena zaczęła gwałtownie rosnąć, w tym roku w lecie jedno zezwolenie było w sprzedaży za niemal trzydzieści euro. Dzięki temu elektryczność wyprodukowana przy pomocy paneli słonecznych, wiatraków, ale także reaktorów jądrowych staje się tańsza. Żeby nie było tego mało, jednocześnie w skali światowej doszło do spadku ceny gazu, który jest dobrą alternatywą dla węgla. Nigdy nie był tańszy, co również wpływa na przyspieszenie planów związanych z przejściem ze źródeł węglowych na gaz lub spalanie biomasy.

 

Cena gazu co prawda od lata poszła w górę, a przy zezwoleniach w listopadzie znów odrobinę spadła, prognoza ich przyszłej wartości liczy się z wzrostem ok. 40 euro. Niektóre analizy nie wyłączają nawet jej górnej granicy w wysokości ok. siedemdziesięciu euro. W takim przypadku praktycznie wszystkie źródła węgielne przestałyby mieć sens.

 

Według analizy think-tanku klimatycznego Ember (wcześniej Sandback) działanie starszych elektrowni węglowych w Europie przynosiło straty. W tym roku również nie będzie o wiele lepiej. Na przykład w Czechach objawia się to m.in. tym, że jedyna elektrownia na czarny węgiel o istotniejszym znaczeniu, czyli Dětmarovice, już długie miesiące stoi, mimo że jej właściciel, firma ČEZ musi płacić kary za nieodebrane paliwo. Innym przykładem jest firma wydobywcza Sokolovská uhelná, która spala swój węgiel brunatny w dwóch własnych elektrowniach i ciepłowni, które należą do tych starszych. W ubiegłym roku firma wydała na zezwolenia emisyjne niemal 1,5 miliarda koron.

 

Na statystykach firmy Sokolovská uhelná dobrze widać powolny upadek biznesu węglowego. Jeszcze w 2009 roku firma miała czysty zysk w wysokości niemal dwóch miliardów koron, w 2019 roku notowała już straty w wysokości 330 milionów koron. Rezultatem jest na razie zwolnienie jednej trzeciej z około tysiąca pracowników. Problemy firmy miały również tragiczną dogrywkę – największy akcjonariusz spółki František Štěpánek popełnił w tym roku samobójstwo. Według innego z właścicieli Jaroslava Rokosa przyszłością spółki jest przejście na gaz, spalanie śmieci oraz wykorzystanie terenów poprzemysłowych na rynku nieruchomości. Z pracą w swoich kopalniach, które wydobywają ok. sześciu milionów ton węgla (z których cztery miliony firma spali we własnych źródłach), przedsiębiorca liczy się maksymalnie do 2030 roku.

 

Czarny węgiel ma się najgorzej

 

Podczas gdy w przypadku węgla brunatnego w nowocześniejszych elektrowniach, które mają jeszcze zapewnione dostawy własnego paliwa, można jeszcze planować przyszłość, energetyczny czarny węgiel jest już właściwie martwy. Stanowi to zasadniczy problem przede wszystkim dla Polski, na którą przypadają 62 miliony ton z 67 milionów ton, które wydobywa się w całej Europie. Według indeksu ARA, który bazuje na węglu dostarczanym do głównego europejskiego portu w Rotterdamie, jego cena wynosi obecne ok. 50 dolarów za tonę. W prognozach na kolejne lata nie rysuje się żadne jej znaczące podniesienie. Jeszcze dwa lata temu cena czarnego węgla była dwukrotnie wyższa, ale na przykład na początku 2016 roku wynosiła zaledwie 45 dolarów. Dla środkowoeuropejskich wydobywców najbardziej niekorzystny jest fakt, że poza zamorskimi krajami czarne złoto da się importować taniej także z Rosji. Tam jednak pojawia się problem związany z logistyką i brakiem wagonów kolejowych.

 

Na przykład jedyny czeski wydobywca czarnego węgla OKD jest stratny już przy cenie sprzedażowej 70 dolarów za tonę. Jego wartość prawdopodobnie nie dostanie się na ten poziom, nie mówiąc już o tym, żeby mogła go przekroczyć. Wpływa to na przyspieszenie planów końca wydobycia w Czechach najpóźniej do 2023 roku. W tym roku rozważano także natychmiastowe zamknięcie kopalni. Wydobycie głębinowe w regionie Karvinsko, które przebiega nawet na głębokości kilometra, nie może być długofalowo konkurencyjne wobec kopalni odkrywkowych. Podobny problem mają także kopalnie w Polsce. Strat nie pokryje nawet sprzedaż droższego węgla do produkcji koksu, którego potrzebują huty produkujące stal surową. W przypadku OKD jego cena waha się od 100 do 120 dolarów za tonę. Stosunek węgla energetycznego do koksowego wynosi dla czeskiego wydobywcy mniej więcej jeden do jednego. Huty, które potrzebują węgla koksowego, już od dłuższego czasu walczą z tanimi dostawami stalowych półproduktów i zmniejszają produkcję, a nawet całkowicie z niej rezygnują. Dlatego też zmniejsza się popyt na ten surowiec.

 

Niekorzystny aspekt górnictwa w regionie Karvinsko polega na tym, że koszty przypadające na jedną wydobytą tonę węgla pozostają takie same nawet przy znacznie mniejszej efektywności. A nawet rosną i to już od kilku lat. W związku z tym OKD odnotowało w 2019 roku stratę w wysokości niemal miliarda koron. W tym roku poza niską ceną zadziałał również COVID-19, kiedy na dwa miesiące wydobycie niemal się zatrzymało. Jeszcze przed nadejściem pandemii strata OKD za rok 2020 była szacowana na poziomie niższych jednostek miliardów koron.

 

Aby firma wydobywcza w ogóle przeżyła bieżący rok, państwo musiało napompować w nią kolejne 1,2 mld koron (państwo przejęło OKD w 2016 roku, kiedy w związku z niskimi cenami węgla spółka znalazła się w stanie upadłości). Jednocześnie firma „spaliła” wszystkie swoje rezerwy z lepszych lat 2017 i 2018, bo jej zarząd zamiast wygaszania ożywił wtedy plany kontynuacji wydobycia, a nawet zaczął marzyć o czynnym górnictwie do 2030 roku. Myślenie „każdy rok jest dobry”, które było typowe dla OKD oraz podawane publicznie uzasadnienie, że kopalnia musi na siebie najpierw zarobić, zanim zostanie wygaszona, będzie ostatecznie dość drogie dla Czech. Rezerw już nie ma, a szacunki kosztów ukończenia wydobycia wzrosły do czternastu miliardów koron. Zapłaci za to oczywiście – po raz kolejny – państwo.

 

Polska droga węgielna

 

Jeśli w obecnej sytuacji OKD można znaleźć dobrą stronę, to chyba tylko to, że zarząd firmy nie ma już siły, by oddalać w czasie decyzję o zakończeniu jej działań. Jeden ważny handlarz węglem, który dobrze zna firmę wydobywczą, powiedział nawet autorowi niniejszego artykułu, że najlepszą decyzją, jaką może podjąć rząd, jest natychmiast ją zamknąć i usprawiedliwiać się pandemią COVID-19. Wszystko inne będzie znacznie droższe.

 

Jest tu jeszcze jedna korzyść. W odróżnieniu od Polski do wygaszenia wydobycia czarnego węgla doszło faktycznie już w latach dziewięćdziesiątych. Wówczas w kopalniach pracowało ponad 100 tysięcy ludzi, dziś jest to jedna dziesiąta. Ponadto wielu górników pochodzi z Polski i Słowacji. Mimo wszystko skutków nie można zupełnie przeceniać, bo większość ludzi w OKD pracuje w regionie Karvinsko, który ma od lat najwyższy odsetek bezrobocia w kraju.

 

Jak już zostało powiedziane, Polska jest w znacznie bardziej skomplikowanej sytuacji. Udział węgla w produkcji elektryczności wynosi obecnie 74% (w Czechach to połowa, w Niemczech 30%). Dlatego też jego zastąpienie nie jest łatwe, choć jednocześnie nie jest niemożliwe. Polska ma jedne z najlepszych warunków w Europie do produkcji energii wiatrowej, znów odkurzyła plany budowy elektrowni jądrowej, coraz bardziej stawia również na gaz – zarówno już skroplony gaz ziemny LNG dowożony do terminalu w Gdańsku albo gaz z Norwegii doprowadzany gazociągiem Baltic Pipe, który ma być dokończony w drugiej połowie 2022 roku.

 

Głównym powodem, dlaczego Polska na tę chwilę planuje skończyć z węglem dopiero w 2049 roku, jest jednak inny. Polski konserwatywny rząd po prostu boi się górników. Jeszcze przed wybuchem pandemii COVID-19 w lutym wyraził zgodę na podwyższenie pensji w największej polskiej firmie wydobywczej Polska Grupa Górnicza (PGG), która zatrudnia ponad 40 tysięcy ludzi. Jednocześnie zmusił państwowe koncerny energetyczne, które w 2016 roku przejęły i uratowały tę spółkę na skraju bankructwa, aby kupowały droższy polski węgiel zamiast tańszego z importu. Ma to wówczas rzecz jasna wpływ na ich gospodarkę, a także na wzrost cen elektryczności.

 

Wiele polskich firm energetycznych jest co prawda kotowanych na warszawskiej giełdzie, ale decydujący głos ma w nich państwo. Menedżerzy tych koncernów, dość dużych jak na warunki środkowoeuropejskie, często zawdzięczają swoje dobrze płatne posady wsparciu politycznemu. Wraz z powszechną w Polsce opinią, że w energetyce narodowość jest ważniejsza niż realia ekonomiczne, wytwarza to mieszankę, która w przyszłości może drogo kosztować. W samych tylko latach 2013-2018 wyłożyła na wsparcie sektora węglowego 30 miliardów złotych. Teraz może to być znacznie więcej. A wszystko da się zapłacić ze środków unijnych, a przynajmniej taką nadzieję żywi zapewne polski rząd.

 

W złym stanie jest przede wszystkim firma PGG, którą czeka w tym roku strata do trzech miliardów złotych. W przyszłości będzie co roku potrzebowała zastrzyk finansowy w wysokości dwóch miliardów złotych. Kondycję największego polskiego wydobywcy węgla dobrze pokazuje jedno krótkie zdanie dla akcjonariuszy w raporcie kwartalnym polskiego koncernu gazowego PGNiG. Ta firma należy do tych, które pięć lat temu przejęły upadającą PGG, która nazywała się wtedy Kompania Węglowa. Swój dwudziestopięcioprocentowy udział w wysokości 800 milionów złotych, który miała zaksięgowany jako pożyczkę długoterminową, wycenia w tej chwili na zero.

 

Spór trzech krajów

 

Bardzo istotny dla Polski będzie w kolejnych latach spór o rozszerzenie kopalni odkrywkowej węgla brunatnego Turów, która leży niedaleko granicy z Czechami i Niemcami. Polska uwzględnia wydobycie do 2044 roku, co jest kluczowe dla państwowego koncernu energetycznego PGE (Polska Grupa Energetyczna). Ta firma, która produkuje ponad jedną trzecią energii elektrycznej w Polsce, powoli inwestuje kilka miliardów złotych w modernizację pobliskiej elektrowni, która jest odbiorcą węgla z kopalni. Jeśli elektrownia zostanie dokończona i nie dojdzie do rozszerzenia kompleksu wydobywczego w Turowie, okaże się, że wyłożenie pieniędzy było zbędne, bo elektrownia bez dostaw węgla nie ma sensu.

 

Z drugiej strony jednak mamy uzasadniony lęk mieszkańców regionu libereckiego, którzy żyją kilka kilometrów od granicy. Zauważają, że rozszerzenie kopalni aż na głębokość 330 metrów poniżej poziomu okolicznego terenu będzie miało wpływ na poziom wód gruntowych, co oznacza, że stracą wodę pitną. Czechy, które także zbyt się nie spieszą z ukończeniem wydobycia węgla (w planach jest 2038 rok), w tym przypadku zachowują się dość ostro i wciągnęły do sporu Unię Europejską. Jednocześnie przeciwko polskim staraniom o rozszerzenie skali wydobycia występują również Niemcy, bo problem z wodą grozi również dwudziestopięciotysięcznej Żytawie (Zittau) w Saksonii. Niemiecki oddział Greenpeace przygotowuje w związku z tym wniosek do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej.

 

Polska twierdzi, że potrzebuje kopalnię i elektrownię w Turowie, aby mogła zrezygnować z innych obiektów. Jednocześnie jednak polskie urzędy działają w pośpiechu. Kiedy było jasne, że w związku z naciskiem czeskiego rządu komplikuje się sprawa przedłużenia licencji dla PGE o dwadzieścia cztery lata, w tym roku w marcu na szybko przedłużyły ją o sześć lat, bo inaczej groziłoby, że przepadnie zupełnie. Polskie Ministerstwo Ochrony Środowiska, które występuje raczej jako obrońca węgla, nie spełniło jednak nawet wymagań formalnych i uniemożliwiło krytykom dostęp do informacji. Dlatego decyzja została miesiąc temu unieważniona przez Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie.

 

Nie jest w tej chwili jasne, jak ten spór się skończy. Tym bardziej że argumenty obu stron mogą się wydać racjonalne. Jednocześnie jednak nie można nie dostrzegać, że Turów może się stać symbolem, który przyciągnie uwagę. Dlatego też spór może się bardzo długo ciągnąć. Podobnie jak na przykład na pierwszy rzut oka zupełnie beznadziejna walka przeciwko zburzeniu północnoczeskiej gminy Horní Jiřetín. Miało ono otworzyć drogę rozszerzeniu niedalekiej kopalni węgla brunatnego, czemu zdecydowanie się sprzeciwiała większość z dwóch tysięcy jej mieszkańców. Na przekroczenie limitów wydobywczych, które chroniły gminę przed decyzją czeskiego rządu w 1991 roku niemal stuprocentowo liczyła firma wydobywcza Severní energetická (wcześniej Mostecká uhelná) miliardera Pavla Tykača. Pozyskała na swoją stronę reprezentację polityczną regionu usteckiego, w którym położony jest Horní Jiřetín, długo też wyglądało na to, że w związku z lobbingiem na ogromną skalę czeski rząd zniesie ograniczenia. Ostatecznie jednak ze względu na ogromny opór ekologów z Greenpeace (czyli tych, którzy teraz walczą również przeciwko Turowu) nie odważył się na to i w 2015 roku zdecydował, że limity będą nadal obowiązywać. Horní Jiřetín przetrwał a rok temu w lecie spółka Severní energetická ogłosiła, iż wygasa

 

Artykuł po raz pierwszy ukazał się w grudniu 2020 r. w czasopiśmie „Demokratický střed”.

 

Z czeskiego przetłumaczyła Zofia Bałdyga.

 

Artykuł wsparty przez Forum Czesko-Polskie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Czeskiej. Powstał on w ramach projektu realizowanego przez czeski think-tank AMO (Asociace pro mezinárodní otázky) przy współpracy Ośrodka Myśli Politycznej.