Andrew Michta w felietonie dla portalu „The American Interest” twierdzi, że bierność UE w stosunku do wschodnich sąsiadów jest geopolitycznym błędem, który przyniesie długofalowe konsekwencje. Zgadza się Pan Profesor z tą opinią?
Trudno jest rozpatrywać ten problem w takich kategoriach. Partnerstwo Wschodnie narodziło się w sytuacji istnienia jednolitej co do zasady, bo nie szczegółów, Europejskiej Polityki Sąsiedztwa, której to jednolitość została złamana w roku 2008 przez inicjatywę prezydenta Francji Nicholasa Sarkozy’ego – Unii na rzecz Regionu Morza Śródziemnego. Ona miała skutkować odpływem środków unijnych na Południe. Przypomnę, że przed Arabską Wiosną, co z kolei nie leżało w interesie Niemiec. A przecież był to okres rozwijania się kryzysu finansowego, a tym samym zwiększania się roli tego państwa jako głównego stabilizatora strefy euro i jej finansów. W tej sytuacji zgłoszenie przez Polskę i Szwecję inicjatywy Partnerstwa Wschodniego, moim zdaniem, nie było instrumentem rozwijania realnej polityki wschodniej, co jedynie przeciwwagą dla pomysłu prezydenta Sarkozy’ego. I dodatkowo popartą przez niemiecki rząd.
Na pierwszych szczytach Partnerstwa Wschodniego – w Pradze i Warszawie – odbytych jeszcze przed kryzysem ukraińskim, w zasadzie nie było żadnego przedstawiciela wyższej rangi państwa, poza właśnie Niemcami. Nie było premierów Włoch, Wielkiej Brytanii czy prezydenta Francji. W Polsce był co prawda Zapatero, ale w sytuacji, kiedy wiedział, że ustępuje z urzędu. Taka praktyka trwała aż do szczytu wileńskiego z 2013 roku.
Trzeba także pamiętać o słabej ofercie politycznej. Do niedawna uczestnictwo w tym projekcie nie dawało nawet jasnej perspektywy stowarzyszenia z UE, a perspektywy akcesji nie daje do dziś. Dopiero spór o Ukrainę, a faktycznie rozwijający się konflikt rosyjsko-niemiecki zapoczątkowany wokół kryzysu banków cypryjskich, otworzył drzwi do innego spojrzenia na Partnerstwo Wschodnie. Angela Merkel, będąc kanclerzem Niemiec w 2013 roku – a zatem w roku wyborczym, stanęła przed dylematem, czy będzie stabilizowała system bankowy na Cyprze, a więc w strefie euro, na koszt podatników niemieckich czy na koszt oligarchów rosyjskich. Oczywiście wybrała drugi wariant. Później ten konflikt rozwijał się już na innych płaszczyznach.
Z tego, co Pan mówi, wynika, że Rosja niepotrzebnie wtrąciła się do gry o Ukrainę.
Sądzę, że tak. Sama propozycja unijna była na tyle niekonkretna, że gdyby pozwolić jej rozwijać się w spokoju, to prędzej czy później samoczynnie wygasłaby zgodnie z interesem Kremla bez konieczności rosyjskiego zaangażowania militarnego. Natomiast zabronienie tej współpracy ze strony Rosji wywołało odruchy społeczne na Ukrainie, które przybrały szerszy charakter. Stały się one podstawą do rewolucji narodowo-niepodległościowej.
Natomiast dziś brakuje nawet gestu ze strony UE, choćby w kwestii zniesienia wiz, co dla ukraińskiego społeczeństwa byłoby czytelnym sygnałem poparcia. Nie dzieje się to z powodu złej woli czy głupoty, ale faktu, że Unia jest stowarzyszeniem państw demokratycznych, których władze wyłaniane są w wyniku wolnych wyborów. Z kolei większość wyborców jest dziś niechętna otwieraniu się na nowych imigrantów i w związku z tym myślą, że zatrzymanie decyzji o przyznaniu wiz wstrzyma falę nielegalnego napływu cudzoziemców. Jest to pogląd błędny, ale powszechny. Rozstrzygnięcie zapada na poziomie państw członkowskich – w ich elektoratach. Chociażby z tego powodu uważam, że główny rdzeń relacji z państwami sąsiedzkimi będzie coraz bardziej spychany na poziom państw narodowych.
Wspomniał Pan Profesor o nastrojach antyimigracyjnych na Zachodzie Europy. Chciałbym zatem zapytać, czy bierność Unii nie bierze się też między innymi z zapowiedzi Davida Camerona dotyczącej renegocjacji warunków partycypacji w projekcie europejskim? On także podnosi kwestię rosnącej imigracji w Wielkiej Brytanii. Jak ten proces może oddziaływać na dynamikę wydarzeń wewnątrz Unii, jak i poza nią?
Tak, to oczywiście jest jeden z czynników, ale poza nim musimy pamiętać także o nadal istniejącym kryzysie strefy euro, a zatem ciągłej groźbie destabilizacji finansowej tego obszaru, co stanowi ogromne wyzwanie zarówno dla dłużników, jak i wierzycieli. Jest to osłabienie tzw. soft powerUnii – jest ona postrzegana jako organizm chory. Kryzys finansów strefy euro wyczerpuje ponadto pewien potencjał negocjacyjny. W unijnych gremiach sporo czasu poświęca się negocjacjom pomiędzy państwami członkowskimi na jego temat. Brakuje go już na inne kwestie – np. na Ukrainę. Po drugie, problemy afrykańskie i bliskowschodnie angażują wiele ważnych i wpływowych państw, takich jak Włochy, Francja czy Hiszpania. Ich skala zainteresowania Partnerstwem Wschodnim jest podobna do naszej chęci rozwiązywania licznych konfliktów w Maghrebie czy Syrii. Trzecim czynnikiem jest to, na co Pan wskazał, a mianowicie pozycja Wielkiej Brytanii i ewentualny „Brexit”, w który osobiście nie wierzę. Moim zdaniem, grożenie nim jest przede wszystkim narzędziem wzmacniającym pozycję negocjacyjną Wielkiej Brytanii – po to, aby uzyskać przywileje, rabaty, które później zostaną wykorzystane podczas referendum jako dowód na zasadność obecności w ramach Unii. Innymi słowy, rząd brytyjski podjął wysokie ryzyko, jednocześnie nie mając w rzeczywistości intencji wdrożenia „Brexitu”.
Rozumiem. A czy ta ryzykowna gra brytyjskiego rządu może przekształcić się w bardziej uniwersalny ruch w ramach Unii, podnoszący problem złego instytucjonalnego czy politycznego urządzenia, który mogłyby wesprzeć inne państwa, na przykład Polska?
Myślę, że rzeczywiście jest to dla nas dobra okazja do zmiany miejsca w systemie Unii – nie tylko teoretycznym, ale także realnym. Przypomnę, że wskutek fatalnej polityki rządu premiera Donalda Tuska, Polska, pod wpływem nacisków dyplomacji francuskiej, została wykluczona z systemu decyzyjnego w ramach szczytów państw strefy euro. Będziemy zapraszani na nie wyłącznie w charakterze obserwatora bez prawa głosu, a i to nie na każdy, lecz wedle uznania ich pełnoprawnych uczestników. Brytyjczycy są w podobnej sytuacji, jak zresztą inne państwa niebędące członkami strefy euro. Kumulacja poparcia Wielkiej Brytanii, Polski, Danii, Szwecji, Rumunii, Czech itd. może pomóc w podjęciu tej kwestii – jeśli nie zrobią tego Brytyjczycy, to powinniśmy im to zasugerować. Byłby to także silny argument dla społeczeństwa – Cameron mógłby powiedzieć „Wielka Brytania nie jest wykluczana z żadnych kręgów decyzyjnych i ma wsparcie licznych państw będących w podobnej sytuacji”. Oczywiście nie należy przeceniać formalnych – traktatowych czy poza traktatowych – struktur decyzyjnych, tym niemniej są one, a przynajmniej mogą być, realnymi ośrodkami decydowania.
Jest też szansa na budowanie tradycyjnych sojuszy poza instytucjami Unii – państw, które czują się zagrożone ze strony Federacji Rosyjskiej. Myślę tutaj o ukształtowanym już bloku brytyjsko-skandynawsko-bałtyckim. Zadziwiające, że nie ma w nim Polski. Na razie podjęto w jego ramach decyzję o wspólnym strzeżeniu przestrzeni powietrznej, naruszanej przez lotnictwo rosyjskie, ale trzeba by tę współpracę rozszerzać. Myślę, że jest to bardzo dobry obszar wspólnoty interesów, z perspektywą na świat anglosaski w ogóle – rzecz jasna na Stany Zjednoczone, ale także na Kanadę, gdzie żyje duża część emigracji ukraińskiej, prąca ku zaangażowaniu rządu tego kraju w sprawę niepodległości Ukrainy, oraz Australię, która straciła 28 obywateli po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu w drugiej połowie zeszłego roku. Tylko przypomnę, jak był traktowany Władimir Putin przez premiera Australii Tony’ego Abbotta na szczycie APEC w Pekinie. Te wszystkie kwestie mają w sobie potencjał, który można wykorzystać.
Na koniec chciałbym Pana zapytać, korzystając z gorącej powyborczej atmosfery, o inicjatywy, które prezydent elekt powinien podjąć w pierwszej kolejności. Czy wśród priorytetów powinny znaleźć się te kwestie, o których rozmawiamy?
Z pewnością tak, przy czym należy odróżnić retorykę od rzeczywistej oceny sytuacji i uznać, że publiczna krytyka Partnerstwa Wschodniego, taka jak ja ją przedstawiłem, jest zasadna w ustach komentatora czy publicysty, natomiast byłaby szkodliwa w ustach urzędującego prezydenta, premiera czy ministra spraw zagranicznych. Ich zadaniem nie jest dokładny opis rzeczywistości, a płacenie przez Polskę politycznej ceny za mówienie takich rzeczy w jej imieniu, nie miałoby żadnego sensu. Politycy są zmuszeni do uczestniczenia w pewnym teatrze, natomiast chodzi o to, by nie uważać, że całość polskiej polityki wschodniej mieści się w Partnerstwie Wschodnim i o to by poszukiwać obszarów współpracy realnej – takiej, która może przynieść coś więcej niż kolejne deklaracje czy gesty. Te wskazane przez nas kierunki powinny zostać podjęte.
Osobiście bardzo ucieszyło mnie zaproszenie ze strony prezydenta Estonii Toomasa Hendrika Ilvesa skierowane do prezydenta elekta Andrzeja Dudy. Myślę, że rozstrzyga to kierunek pierwszej wizyty. Wahałem się, czy nasz nowy prezydent powinien wybrać Tallin czy Bukareszt, ale uważam, że gest prezydenta Ilvesa winien przesądzić sprawę.