Polityka na szczycie. Rozmowa z dr. Michałem Kuziem (10.07.2018)

Agata Supińska: Pod koniec czerwca odbył się w Brukseli szczyt Unii Europejskiej poświęcony przede wszystkim kwestii zatrzymania masowej migracji do Europy. Kilka dni wcześniej prezydent Francji Emmanuel Macron spotkał się w Berlinie z kanclerz Niemiec Angelą Merkel, by wspólnie ustalić priorytety planu naprawczego Unii. Za wsparcie Angeli Merkel w rozwiązaniu kryzysu migracyjnego Emmanuel Macron oczekiwał ustanowienia funduszu ratunkowego dla strefy euro. Czy stworzenie oddzielnego budżetu dla krajów strefy euro czy też wydzielenie części funduszy z ogólnego budżetu UE jest w stanie odwrócić skutki kryzysu?

 

Michał Kuź: Sytuacja wygląda bardzo ciekawie. Polityczne impulsy, które w tej chwili oddziałują na kanclerz Merkel są zupełnie inne od ekonomicznych, i są na tyle silne, że w tym przypadku nad ekonomiczną racjonalnością zatriumfuje polityka. Oznacza to, że budżet strefy euro będzie zaledwie symboliczny, a ewentualny plan ratunkowy dla euro będzie raczej demonstracją dobrej woli niż czymś, co faktycznie mogłoby strefę euro uratować w momencie, kiedy np. Włochy wpadłyby w głęboki kryzys. W Niemczech w tej chwili absolutnie nie ma klimatu politycznego, który pozwalałby kanclerz Merkel na unię transferową, tworzenie dużego budżetu strefy euro, do którego, siłą rzeczy, więcej wkładaliby Niemcy, a Francja więcej by wyjmowała. Nie ma na razie na to klimatu politycznego. Zaczynają się pojawiać na tym tle pęknięcia na prawicy, między CDU i CSU czy w samej CDU. Ponadto, rośnie w siłę AfD, która na sztandary wpisuje sobie mocną krytykę polityki prezydenta Macrona. W tej chwili zbliżają się wybory parlamentarne w Bawarii (październik 2018) i według pojawiających się sondaży AfD stanowi w tym regionie drugą siłę polityczną, co tłumaczy, dlaczego pochodzący stamtąd minister spraw wewnętrznych Niemiec Horst Seehofer mocno grał kartą migracyjną, nie po to by gnębić kanclerz Merkel, lecz po to, by zawalczyć o głosy z radykalnie antyimigrancką partią AfD. Długofalowym interesem niemieckim jest współpraca z Francją i ratowanie strefy euro oraz stabilizowanie sytuacji w Europie, korzystając w ten sposób ze swojej uprzywilejowanej pozycji w Unii Europejskiej. Kanclerz Merkel zdaje sobie sprawę z tych długofalowych celów, dlatego postanowiła „coś” prezydentowi Macronowi zaoferować, jednak, jak zwraca uwagę większość komentatorów, jest w swoich obietnicach bardzo mocno ograniczona. Nadal nie wiadomo dokładnie jak duży miałby być budżet ratunkowy dla strefy euro.

 

W komunikatach prasowych pojawiały się bardzo różne kwoty, między kilkadziesiąt a kilkaset milionów euro.

 

Są to kwoty symboliczne, bez realnego wpływu. Jest to gest polityczny wykonany w stronę Emmanuela Macrona, aby w jakiś sposób nagrodzić go za wygraną z Marine Le Pen i za to, że we Francji nie doszło do scenariusza, z jakim mamy do czynienia we Włoszech. Jednakże większość sił politycznych w Europie, nawet siły, które same są posądzane o populizm, jak rządy krajów Europy Środkowo-Wschodniej, zdają sobie sprawę, że lepiej dla wszystkich byłoby, aby Angela Merkel przez jakiś jeszcze czas pozostała kanclerzem Niemiec, a ewentualne zastępstwo było raczej kontynuacją jej linii politycznej niż radykalnym zerwaniem z nią. Podczas ostatniego szczytu migracyjnego państwa członkowskie zastanawiały się, co mogą dać kanclerz Merkel, tak żeby utrzymała się u władzy i nie doszło do rozpadu jej rządu, a jednocześnie, aby ich rządy również obroniły swoje postulaty wyborcze i nie straciły w oczach swoich wyborców, a zatem co zrobić, by wilk był syty i owca cała. Przy czym, w tym przypadku w roli owcy występuje kanclerz Merkel, a w roli wilka – wyborcy, którzy są coraz bardziej niezadowoleni z aktualnej sytuacji w Europie. W jakimś stopniu udało się takie porozumienie osiągnąć, zażegnano kryzys wewnętrzny w Niemczech, jednak nie zatrzymało to niepokojących procesów, które w Europie mają miejsce i będą przyspieszać. Być może zbliża się moment, w którym kanclerz Merkel będzie musiała w kontrolowany sposób zacząć wycofywać siebie i najbliższej ze sobą związanych ludzi po to, by uniknąć przy następnych wyborach scenariusza, jaki się spełnił we Włoszech. W Niemczech następuje teraz proces pewnego udomawiania niektórych postulatów radykalnej prawicy, dlatego że czasami dobrze jest postulaty wyborców implementować w sposób kontrolowany, nawet jeżeli nie podobają się one samym implementującym, aniżeli pozwolić na to, żeby powstał rząd, w którym w Niemczech współrządziłaby partia AfD, radykalnie prorosyjska, rewizjonistyczna i niebezpieczna dla UE. W tej chwili procesy zachodzące wewnątrz Unii Europejskiej są wypadkową funkcją wewnętrznej polityki Niemiec, która jest coraz bardziej niestabilna. W tym kontekście nie zgadzam się z opinią, że z uwagi na to, że Niemcy są niestabilne wewnętrznie, liderem Europy stanie się Emmanuel Macron, gdyż tak się nie stanie. Miękka polityka wywierania wrażenia, kreowania pewnych faktów dyplomatycznych, ma swoje granice. W pewnym momencie soft power, którego Francja ma bardzo dużo, musi mieć swoje przedłużenie w hard power, której w tej chwili Francja nie ma. Militarnie Francja posiada oczywiście znaczne siły, jeżeli jednak chodzi o ciężar ekonomiczny, zdolność rozwoju i kreowania polityki gospodarczej na kontynencie, Francja ma niewiele do zaoferowania. Zwolenników takich jak Grupa Wyszehradzka czy kraje południa Europy Francja nie ma czym przyciągnąć.

 

W związku z masowym napływem migrantów do Europy, największy opór wobec dalszego ich przyjmowania stawiają Włosi, jednak w ostatnim czasie coraz bardziej obciążona imigracją staje się Hiszpania, do której tzw. szlakiem zachodnim trafiają migranci przede wszystkim z Maroka czy Tunezji, czyli państw nie pogrążonych w konflikcie zbrojnym. Czy wypracowany podczas szczytu Unii Europejskiej plan zatrzymania masowej migracji do Europy jest możliwy do zrealizowania? Utworzenie centrów kontroli migrantów, zatrzymanie ich w kraju pochodzenia i zbudowanie tam odpowiedniej infrastruktury wydaje się być dosyć prostym planem. Dlaczego więc tak długo trwało wypracowanie tego rozwiązania na forum Unii Europejskiej, skoro z kryzysem mamy do czynienia już od 2015 roku?

 

W tej chwili większość migrantów docierających do Europy to są migranci ekonomiczni, nie uchodźcy wojenni. Był taki moment w 2015 roku, kiedy można się było zastanawiać, czy dana grupa migrantów to uchodźcy czy imigranci ekonomiczni. Wielu z przybywających migrantów podawało się za Syryjczyków nawet nimi nie będąc. Zastanawiano się więc, ilu jest uchodźców pośród całej fali migracyjnej. Obecni przybysze przestali udawać, że uciekają przed wojną. Chcą się dostać do Europy, żeby poprawić swój status materialny.

Wypracowane na szczycie Unii propozycje to dopiero krok w kierunku. Rzucić hasła typu: „Nowy plan Marshalla dla Europy”, „twórzmy centra imigracyjne tam”, „starajmy się załatwiać problem u źródła” jest bardzo łatwo, natomiast za tymi hasłami musi stać nieprawdopodobna wola polityczna, dużo pieniędzy i bardzo dużo planowania i namysłu. Nawiązanie do planu Marshalla nie jest przypadkowe – to była ogromna operacja finansowa i logistyczna. Wszystko trzeba zaplanować i zastanowić się na co przekazać środki oraz do czego przekonać swoich obywateli.Wstępna deklaracja państw członkowskich ze szczytu UE to krok we właściwym kierunku. Politycy, który tę myśl powzięli, powrócili potem do swoich państw i powiedzieli zarówno obywatelom, jak i swoim parlamentom, że muszą wykazać wolę polityczną, ponieść pewne ofiary i zacząć w tym kierunku działać.

Dlaczego teraz? Moment nie jest zły, dlatego że w tej chwili nie mamy zatrważającej fali migracyjnej jak w 2015 roku. Teraz jest dobry moment na wypracowanie długoterminowych rozwiązań, które będą służyć w znacznie gorszych czasach. Jeżeli wybuchnie kolejny konflikt czy będzie miała miejsce kolejna susza w Afryce, sytuacja znowu stanie się trudna do opanowania, dlatego dobrze jest teraz się nad nią zastanowić. Tak naprawdę nie wiemy, ile mamy czasu, jednak wiemy, że powtórka z 2015 roku bez lepszych rozwiązań i wypracowanych procedur może stanowić koniec Unii Europejskiej jaką znamy, koniec strefy Schengen, a w krajach europejskich mogą wybuchnąć niepokoje polityczne na skalę niespotykaną od zakończenia II wojny światowej. Dlatego w tym momencie oczywiste jest, że różne punkty widzenia należy pogodzić i zbudować porozumienie.

 

Czy wygrana Recepa Tayyipa Erdoğana i wybór po raz kolejny na urząd prezydenta Turcji jest korzystne dla UE w kontekście zawartego w 2016 roku porozumienia ws. zatrzymania w Turcji migrantów?

 

Zwycięstwo Erdoğana było czymś, z czym wszyscy w Europie się liczyli. Jego wygrana ani radykalnie nie poprawia obecnej sytuacji ani radykalnie jej nie pogarsza. Radykalnie nie pogarsza, gdyż nadal obowiązuje wypracowane przez UE i Turcję porozumienie. Radykalnie nie polepsza, dlatego że prezydent Erdoğan przy swoim na poły autorytarnym stylu rządzenia porzucił już chyba  europejskie aspiracje. Rozmawiając z nim Unia Europejska powoli traci narzędzia nacisku bądź zachęty i musi przenieść rozmowę z poziomu otwierania furtek politycznych dla Turcji do poziomu twardych, monetarnych rozliczeń, co jest nieco poniżające dla państw europejskich. Gdyby w Turcji był bardziej prozachodni rząd, to chciałby on więcej od Unii w sensie politycznym i w zamian za to Unia, przedstawiając Turcji pewne oferty, być może mogłaby więcej uzyskać. W przypadku Erdoğana, rozmowy między UE a Turcją powoli zaczynają przypominać dialog z Rosją, mimo że Turcja jest formalnie członkiem NATO, gdyż jest to reżim, który zaczyna tworzyć swoją własną strefę wpływu i wchodzić w koleiny neoottomańskie, prowadząc twardą real politik. Prezydent Erdoğan jest racjonalnym politykiem i można się z nim porozumieć, jednakże niegdyś, kiedy szefem tureckiego MSZ był Ahmet Davutoglu, polityka Erdoğana była mniej neoottomańska i prowadzone z nim rozmowy miały charakter sojuszniczy, natomiast teraz są to rozmowy z geopolitycznym konkurentem Europy.

 

11 lipca rozpoczyna się w Brukseli dwudniowy szczyt NATO, na którym będzie obecny prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump, a który w ostatnim czasie nie ma najlepszych stosunków z Unią Europejską, zaś jego kontakty z prezydentem Macronem czy kanclerz Merkel mają charakter bardziej fasadowy. Ponadto, zaledwie cztery dni później Donald Trump będzie się widział z prezydentem Putinem w Helsinkach. Jak będą się kształtować dalsze stosunki między USA i UE oraz dalsze relacje z Rosją?

 

Na miejscu liderów Unii Europejskiej, rozmawiając z Trumpem zrobiłbym to, co bardzo dobrze udało się Putinowi, Kim Dzong Unowi czy paru innym przywódcom. Unia Europejska nie może rozmawiać z prezydentem Trumpem z góry i go pouczać, co niestety jest zauważalne wśród polityków europejskich, nie dlatego, że jego polityka nie zasługuje na żadną krytykę, jednak po to, by utrzymać stosunki transatlantyckie na w miarę dobrym poziomie. Aby tego dokonać, należy zwrócić uwagę na zmieniającą się chemię relacji między poszczególnymi liderami. Prezydent Trump jest człowiekiem o dużym ego, które jest łatwo urazić. Jeżeli jednak temu ego i jego wizjom wyjdzie się naprzeciw, przynajmniej w dyplomatycznej formie, nieco schlebi, wówczas Trump jest gotów na współpracę. Stany Zjednoczone są od lat coraz mniej zainteresowane obecnością militarną w Europie Zachodniej, skupiając się obecnie na Azji, zaś geopolitycznym konkurentem USA nie jest już dłużej Federacja Rosyjska jako spadkobierca Związku Radzieckiego, tylko Chiny. Ta tendencja była obecna w amerykańskiej polityce jeszcze zanim Donald Trump objął swój urząd. Natomiast zmienił się styl rządzenia w USA – prezydent Trump dosyć agresywnie naciska na swoich sojuszników europejskich, aby w większym stopniu ponosili odpowiedzialność za swoją obronność i więcej na nią wydawali. Robi to w stylu, który dla większości europejskich polityków starej daty jest trudny do przyjęcia. Nie należy jednak tego odbierać jako sprzyjanie interesom rosyjskim. Trump mówi z pozycji kogoś, kto raczej uważa, że USA mogą nie dać rady w takim stopniu jak dotąd wspierać obronność Europy Zachodniej i bezpieczeństwo na oceanach będących głównymi szlakami handlowymi. Dla dobra nas wszystkich, Trump chce byśmy w większym stopniu sami w Europie ponosili koszty naszej obronności. W przypadku Polski, dla której sojusz ze Stanami Zjednoczonymi jest ważny, sytuacja nie wydaje się jednak być dramatyczna, gdyż o spełnianiu naszych zobowiązań prezydent Trump wypowiada się pozytywnie. Pojawiają się nawet głosy, że obecność amerykańska w krajach nowej Unii, w tym w Polsce, może się zwiększyć, a nie zmniejszyć, co byłoby uzasadnione, gdyż duże i kosztowne bazy USA w Niemczech nie mają sensu strategicznego, a wśród samych Niemców panują dosyć silne nastroje antyamerykańskie. W najbliższym czasie będziemy mieć z dużym prawdopodobieństwem do czynienia z ograniczeniem obecności USA w Europie i jednocześnie z przesunięciem sił na wschód, gdzie koszty utrzymania baz będą mniejsze, a siły obronne będą faktycznie zbliżone do ewentualnego zagrożenia.

Prezydent Trump nie chce wojny z Rosją. Chciałby raczej pewnego modus vivendi: stabilizacji w stosunkach z Rosją, co w zasadzie nie jest niczym nowym. Jest to element amerykańskiej polityki widoczny bardzo wyraźnie za prezydenta Obamy, w związku z tym, że konkurentem geopolitycznym USA są w coraz większym stopniu Chiny i dobrze byłoby, ażeby Rosja, będąca militarnym sojusznikiem Chin, była w stosunkach między tymi dwoma krajami bardziej neutralna. Porozumienie USA z Rosją może odbyć się kosztem Ukrainy, która nie uzyska wsparcia z USA, gdyż według Amerykanów ich strategiczna strefa wpływów kończy się na Polsce, a Ukraina jest krajem bardziej buforowym. W tym sensie ograniczona będzie również polska polityka zagraniczna, której priorytetem jest dbanie o zbliżenie Ukrainy do Unii Europejskiej. Donald Trump stara się wypracować system wspólnego funkcjonowania USA i Rosji, a jednocześnie zmniejszyć wydatki na obronność w Europie i wzmocnić kraje będące częścią wschodnioeuropejskiej strategii obronnej USA, w tym Polskę.

Zapewne to, co powie Donald Trump podczas spotkania z Putinem nie będzie przyjemne dla polityków zachodnioeuropejskich ani też ciepło odebrane w Kijowie, jednak nie ma powodów by dramatyzować. W przypadku Donalda Trumpa duże znaczenie mają relacje interpersonalne i nadawany im ton, z czego powinni zdać sobie sprawę liderzy zachodnioeuropejscy. Jakkolwiek jego styl może być kontrowersyjny, to wektory polityki amerykańskiej, którymi on podąża nie są nowe i przez niego wymyślone. Jeżeli mowa o nakładanych przez USA cłach czy wycofaniu z porozumienia irańskiego, to takie napięcia na linii USA-UE w przeszłości się zdarzały, i za Ronalda Reagana i za, chociażby, Richarda Nixona, i można przejść w stosunku do nich do porządku dziennego, jednocześnie starając się wypracować porozumienie.

 

W listopadzie 2017 r. Niemcy opublikowali Strategiczny Przegląd 2040 przygotowany na zlecenie Bundeswehry, w którym pojawiło się sześć scenariuszy geopolitycznych mających wpływ na przyszłe bezpieczeństwo Niemiec. Wśród analizowanych scenariuszy pojawiła się czarna wizja bipolarnego podziału świata na zachód i wschód, w którym UE byłaby sprzymierzona z USA przeciwko Rosji i Chinom. Czy w przypadku dynamiki, z jaką mamy obecnie do czynienia w stosunkach międzynarodowych, jest możliwe, aby kiedykolwiek doszło do takiego przekształcenia sytuacji międzynarodowej, w której Unia Europejska zaczęłaby współpracować z Chinami przez wzgląd na coraz intensywniejsze powiązania gospodarcze, a Stany Zjednoczone weszłyby w porozumienie z Rosją czy też taką wizję można określić wyłącznie jako political fiction?

 

Jest to wyłącznie political fiction, ponieważ związki Rosji z Chinami są znacznie silniejsze aniżeli nawet fantazyjne związki jakie możemy sobie wyobrazić między Stanami Zjednoczonymi a Rosją. Chiny i Rosja wspólnie urządzają manewry na morzu, co w przypadku USA i Rosji jest na razie nie do wyobrażenia. Część polityków europejskich faktycznie wykazuje tendencje do budowania osi euroazjatyckiej, czyli zbliżenia się do Rosji i Chin. Jednakże, ażeby urzeczywistnić taki euroazjatycki układ we wszystkich krajach europejskich musiałyby przejąć władzę nowe, często skrajnie prawicowe ugrupowania. To znaczy, że włoski scenariusz musiałby się powtórzyć we Francji, w Niemczech i pozostałych państwach Unii. Wówczas możliwy byłby scenariusz budowania osi euroazjatyckiej, w której tzw. Nowy Jedwabny Szlak by się przedłużał i budowany byłby według osi Berlin-Moskwa-Pekin. Scenariusz bipolarnego podziału świata zawarty w Strategicznym Przeglądzie 2040zakłada, że Niemcy będą po stronie Stanów Zjednoczonych.

Obracając się w sferze całkowitej fikcji, gdyby nagle radykalnie prorosyjskie siły zdobyły stery w Berlinie i w Paryżu oraz kilku innych stolicach europejskich, wówczas Stany Zjednoczone zaczęłyby znacznie bardziej zwiększać swoją obecność w krajach Trójmorza, na Kaukazie czy Dalekim Wschodzie, co znaczy, że starałyby się wbijać w ten układ tzw. strategiczne kliny. Część środowiska badaczy geopolitycznych boi się przy tym powtórki z historii, w której Polska znów znalazłaby się w swoistym klinczu, a Stany Zjednoczone będą odgrywać rolę niepewnego sojusznika, jaką w historii Polski odegrała kiedyś Anglia. Należy jednak mieć świadomość, że w tej chwili potencjał naszego regionu w tej części Europy jest znacznie większy niż w latach 30. XX wieku, a potencjał do naprawdę agresywnych działań na obszarze gospodarczym czy w kwestiach obronności, zarówno w przypadku Rosji, jak i radykalnych sił na zachodzie jest zdecydowanie mniejszy. Nie można tak po prostu przemeblować układu sił w Europie – ani Rosja ani nasi zachodni sojusznicy nie mają takich możliwości. Użycie przez Rosję broni konwencjonalnej czy nawet jądrowej jako narzędzie prowadzenia polityki w centrum Europy wiązałoby się z ogromnymi kosztami politycznymi i na długo naznaczyłoby Rosję piętnem uniemożliwiającym prowadzenie znormalizowanej polityki zagranicznej. RFN mogłoby użyć z kolei swoich gospodarczych sił nacisku przeciwko Polsce i krajom regionu, to jednak zabolałoby również samych Niemców, którzy korzystają na współpracy gospodarczej z naszym regionem.

Summa summarum, każdy z tych scenariuszy jest political fictioni nawet przy bardzo czarnej wizji rozwoju sytuacji w regionie na razie nie możemy mówić o powtórce z lat 30. Nie sąsiadujemy ani z agresywnym Zachodem ani ze stalinowską Rosją, a Stany Zjednoczone nie chcą zawrzeć trwałego sojuszu z Kremlem,  pragną jedynie znormalizować te dwustronne stosunki na tyle, by granica strefy wpływów amerykańskich i rosyjskich nie była kolejną strefą zapalną. Póki co, Europa nie odwraca się zaś zupełnie od USA, mimo że w krajach zachodniej Europy coraz większą popularność zdobywają siły polityczne, które chciałyby się zbliżyć równocześnie i do Rosji i do Chin. Ponadto, nawet gdyby takie siły doszły do władzy, przede wszystkim byłyby jednak zajęte walką polityczną w swoich krajach i próbą stabilizacji polityki wewnętrznej.