Unia Europejska w opałach. Rozmowa z Markiem Magierowskim. Część II: Emigranci (02.07.2015)

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Publicysta, dyplomata, były wiceminister spraw zagranicznych, ambasador RP w Izraelu, autor książki Zmęczona. Rzecz o kryzysie Europy Zachodniej.

Mateusz Ciołkowski: Podczas niedawnego szczytu UE w Brukseli odbyła siędyskusja dotycząca sposobu rozwiązania problemu nielegalnych emigrantów przybywających z rejonów pogrążonych w wojnie do Europy. Zastanawiano się, czy ich przyjmowanie ma byćobligatoryjne czy dobrowolne. Ostatecznie kwestia pozostaje otwarta. Chciałbym zapytać, jak ocenia Pan metody i skalędziałańzaproponowane przez liderów UE?

 

Marek Magierowski: Dostrzegam duży błąd w tym, co robi Unia, a także w tym, na co sięnie decyduje. Tak jak w przypadku Grecji problem narasta od wielu lat. Dopiero w momencie, gdy na Morzu Śródziemnym doszło do kilku wypadków, w których zginęło kilkuset emigrantów, desperacko próbujących dostaćsięna teren Europy, przywódcy unijni zaczęli sięzastanawiaćnad tym problemem. Jak często bywa w przypadku tej instytucji, eksperci zabrali sięza algorytmy, przeliczenia, bilans zysków i strat, by wreszcie ustalićco do jednej osoby, ile dany kraj ma ich przyjąć. Jednocześnie było oczywiste, że większośćpaństw na takie rozwiązanie sięnie zgodzi. Zresztąna tęoperacjęprzeznaczono około 20 milionów euro. A więc środki, które miały pomóc w stworzeniu odpowiednich warunków dla przybyszów, z założenia były po prostu mizerne. Od początku sprawa została postawiona tak, że to poszczególne kraje w ramach swoich budżetów musząwygospodarowaćdodatkowe fundusze. Oczywiście w sytuacji mocnych ograniczeńbudżetowych dla części państw członkowskich nie była to przyjemna perspektywa.

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Publicysta, dyplomata, były wiceminister spraw zagranicznych, ambasador RP w Izraelu, autor książki Zmęczona. Rzecz o kryzysie Europy Zachodniej.

Problem polega na tym, mówiąc ogólnie, że dopóki do uchodźców czy potencjalnych uchodźców będzie docieraćtaki oto sygnał, że Europa jest otwarta, że wystarczy postawićstopęna plaży Lampedusy lub pokonaćcieśninędzielącąMaroko od Hiszpanii, dopóty ta fala sięnie zmniejszy. To jest niestety bardzo brutalna prawda. Przy całym moim zrozumieniu, przy dramatycznej sytuacji, w której sięznaleźli, cierpieniu, jakiego doznali, Unia musi odpowiedziećna trudne pytanie, czy chcemy mówićpotencjalnym uchodźcom, że w poszczególnych krajach Europy będziemy dla nich tworzyćośrodki, obozy, przytułki? Na przykład w polskich mediach dośćpobieżnie opisywano sytuacjęw Calais, gdzie tworzyły sięogromne kolejki tirów, zmierzających przez kanałLa Manche, do których wdzierały sięsetki emigrantów, dochodziło do bójek, starć. Rządy Francji i Wielkiej Brytanii współpracowały, by zapobiec dosłownie rozlewowi krwi, choćmiały przed sobąbardzo trudne zadanie. Czy jesteśmy gotowi?

Oczywiście nie możemy deportować już przybyłych do nas ludzi, ale co zrobić, by tęfalęzatrzymać? Powiem cośjeszcze brutalniejszego. Europa musi stwierdzić: jesteśmy jużna skraju naszych możliwości, jeśli chodzi o przyjmowanie nowych emigrantów. Tym, którzy jużsąna miejscu, będziemy starali siępomóc, próbowaćzapewnićim godnie życie. To sprawia, że następne kroki musiałyby byćbardzo drastyczne. Na przykład, poprzez zwiększenie liczby uzbrojonych patroli wodnych, które powstrzymywałyby statki przemytników. Nie jest to zupełnie humanitarne, ale zupełnie nie wierzęw to, że Europa będzie w stanie zapanowaći zorganizowaćpomoc dla kolejnych tysięcy emigrantów. Jak inaczej rozwiązaćten problem? Wysyłając dyplomatów, urzędników?

 

Problem emigrantów otwiera przed nami dyskusjęo Państwie Islamskim i o tym, co głosząjego główni ideolodzy. Ostrzegają, że na łodziach płynących do Europy wraz z ofiarami wojny przybywająbojownicy zdolni do przeprowadzania zamachów. Czy opór przed solidarnym rozwiązaniem tego problemu nie czerpie swojego źródła w tej groźbie? A jeśli tak, czy to nie oznacza kapitulacji przed ideologią Państwa Islamskiego?

 

Nie demonizowałbym problemu przybywających terrorystów. Proszęzwrócićuwagę, że ostatnie zamachy zorganizowane na terenie Europy, związane z islamskim fundamentalizmem, były planowane i przeprowadzane przez ludzi urodzonych we Francji czy Wielkiej Brytanii. Zostali w tych krajach wychowani, często mająprzestępcząprzeszłość, spędzili jakiśczas w więzieniu, jak choćby Amedy Coulibaly, który wziął zakładników w sklepie koszernym w Paryżu. Słowem, sąto ludzie ulegający indoktrynacji jużna miejscu, nie musieli braćudziału w wojnie w Syrii czy Iraku. Państwo Islamskie ma dużo lepszych narzędzi, by siaćchaos na naszym kontynencie niższmuglowanie wyszkolonych terrorystów. Oczywiście pewnie do takich prób dochodzi, ale pamiętajmy, że jest to obarczone bardzo dużym ryzykiem. Mówiąc brutalnie, mająlepsząarmięna miejscu. Dlatego powinniśmy mówić, że zagrożenie, niezależnie od napływu emigrantów, istnieje. Mam wrażenie, że służby mająogromny kłopot z śledzeniem tego typu ludzi i ugrupowań.

 

Ostatnie pytanie, jakie chciałem zadać, dotyczy przemówienia głównego ideologa Państwa Islamskiego al Adnaniego, przygotowanego z okazji ramadanu. Zarysowuje on bowiem bardzo jasny podział w świecie muzułmańskim na organizację, którą reprezentuje, oraz na państwa, wspólnoty współpracujące z Zachodem lub konkurujące o przywództwo. Chciałbym zapytać, czy tego rodzaju odezwy powinniśmy traktowaćjako wskazówkęprzy ewentualnej odbudowie porządku w tamtym regionie? Innymi słowy, czy ustanawianie nowego porządku należy oprzećna państwach takich jak Egipt, Iran, Turcja czy nawet Tunezja, bez próby powtarzania wariantu neokonserwatywnej doktryny interwencji?

 

Rzeczywiście interwencje podjęte przez Stany Zjednoczone, a później Arabska Wiosna doprowadziły do wybuchu wielkiego kotła. To spowodowało refleksję, czy było to potrzebne, korzystne i skuteczne? Przypomnę, że Jeb Bush, młodszy brat George’a, jeden z głównych kandydatów do startu w wyborach prezydenckich z ramienia republikanów, byłbardzo zakłopotany, kiedy ostatnio usłyszałpytanie, czy poparłby decyzje swojego brata w sprawie interwencji w Iraku.

Kiedy pyta Pan o to, czy Zachód powinien współpracowaćz krajami takimi jak Iran, Turcja czy Egipt, to rzeczywiście byłoby to rozwiązanie rozsądne, jednak przypomnę, że relacje pomiędzy tymi państwami sąwyjątkowo niejasne i skomplikowane –nie tylko na tle politycznym, ale także etnicznym i religijnym. W tym kontekście prowadzenie skutecznej, ale jednocześnie delikatnej polityki, to wyjątkowa sztuka i tak naprawdężaden zachodni polityk jej nie opanował. Popatrzmy na Turcję: członek NATO, posiadający w tym sojuszu drugąco do wielkości armię, zaraz po Stanach Zjednoczonych, leżący w bardzo wrażliwym regionie, z którym to trzeba dogadywaćsięchoćby w kontekście konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Do tego kontakty z Rosją, Iranem. A z drugiej strony mamy do czynienia z krajem w 90% muzułmańskim, rządzonym wiele lat przez PartięSprawiedliwości i Rozwoju, która przeszła transformacjęod umiarkowanej światopoglądowo i liberalnej gospodarczo do proislamistycznej. Coraz trudniej Zachodowi znaleźćz niąwspólny język. Także dlatego, że Erdoğan coraz częściej depcze elementarne zasady demokracji, wolnośćsłowa jest stopniowo ograniczana. W tym kontekście rola Turcji w kreowaniu nowego porządku w regionie, łagodzenia fundamentalistycznych nastrojów, jest co najmniej wątpliwa.

O Tunezji rzeczywiście można powiedzieć, że z Arabskiej Wiosny wyszła jako kraj najbardziej demokratyczny spośród wszystkich z rejonu Maghrebu. Ale znowu: ostatnie zamachy każąnam wątpićw jej pozycjęi zdolności. Bo zdobywając uznanie z naszej strony, stała sięjednocześnie celem dla Państwa Islamskiego. A to ze względu na to, by udaremnićpotencjalne możliwości przekształcania siękrajów tamtego regionu, patrząc pod kątem ustrojowym, w kierunku demokratycznym, budowania kultury politycznej i tak dalej. Jedno jest pewne: epoka interwencji militarnych, ze względu na konsekwencje, które spowodowała, o czym dowiadujemy siętak naprawdędopiero w ostatnich miesiącach, dobiegła końca.