Zwróćmy też uwagę na innego rodzaju konkurencję między konsorcjami amerykańskimi i europejskimi. Wyrazistym przykładem będzie przypadek Boeinga i Airbusa, gdzie bezpośrednich skutków dla tych dwóch producentów nie będzie, ale z czasem może nastąpić zbliżenie interesów, gdy się pojawią pierwsze samoloty poważnie proponowane przez Chiny (które nad takim projektem pracują). Chociaż dostrzegamy w tym przypadku wyraźną rywalizację, to sama umowa nie będzie miała specjalnego wpływu, gdyż nie ona decyduje, jakie samoloty kupują przewoźnicy w różnych krajach.
Niewykluczone jest, że umowa ta może odcisnąć piętno na zamówieniach w sektorze zbrojeniowym, aczkolwiek istnienie NATO sprawia, że przeplatanie się interesów jest tutaj trudne do odszyfrowania. Nie jest żadną tajemnicą, że Sojusz Północnoatlantycki ma implikacje dla przemysłu zbrojeniowego poszczególnych krajów, a to, jak te interesy są rozgrywane, widzimy w Polsce przy kolejnych zamówieniach.
Podsumowując: żyjemy w epoce otwartych gospodarek, w której bardzo trudno jest uchwycić ilościowe efekty tego rodzaju głębokich, regulacyjnych zmian. Przewagę w tym przypadku będą miały państwa, które w obrębie poszczególnych sektorów będą umiały skutecznie przetworzyć efekty badań naukowych na rozwiązania komercyjne. Biorąc pod uwagę, że wśród 100 najlepszych uczelni świata zdecydowana większość jest amerykańska, a jedynie nieliczne z nich są europejskie, możemy mówić o przewadze Stanów Zjednoczonych, właśnie ze względu na ten płynniejszy i szybszy sposób transferu wiedzy do przemysłu.
Podpisany już, ale nieratyfikowany jeszcze Trans-Pacific Partnership (TPP) spotykał się z pewnym oporem. Czy w kontekście negocjacji TTIP głos sceptyków jest uzasadniony, czy jest się czego obawiać?
Teoria nam mówi, że może wystąpić efekt tworzenia handlu, tj. zwiększa się ilość i intensywność kontaktów handlowych, ale także może wystąpić efekt przesunięcia handlu, czyli w zależności od tego jak firmy postrzegają korzystność rozwiązań, może mieć miejsce przesunięcie pewnych kontaktów gospodarczych czy właśnie korzyści na rzecz innych regionów.
Generalnie, nie należy się tej umowy specjalnie obawiać. Jedyne, co mogłoby ewentualnie wzbudzić obawę, to błędne zrozumienie przez społeczność słowa „partnership” jako sugestii, że to rządy państw są tutaj partnerami. Chociaż poszczególni ministrowie mogą się chełpić podpisanym porozumieniem, to nie należy zapominać, że rządy wyłącznie tworzą warunki, natomiast najważniejsza w całym równaniu jest jakość przedsiębiorstw.
To jest zresztą bolączką Polski na tle Europy, a Europy na tle Stanów Zjednoczonych, że na przykład w sferze internetowej w UE nie ma odpowiednika Google’a czy Amazona, Microsoftu nie wspominając. Zważywszy na to, że przedsiębiorstwa konkurują produktami, umiejętnościami, a przede wszystkim zdobywaniem i utrzymywanie pozycji rynkowej, to nie powinno dziwić, że korzyści ułożą się tak, jak zdolność przedsiębiorstw pozwoli na wykorzystanie tych nowych warunków.
Pokazuje to też, w jakim ogonie my jesteśmy, bo nie mamy własnych przedsiębiorstw, które byłyby w stanie wykorzystać to otwarcie oferowane przez porozumienia polityczne (a tym właśnie są porozumienia handlowe, gdyż dają one gwarancje rządów równego traktowania lub też zmiany warunków prowadzenia działalności gospodarczej).