Zdrowa Unia Europejska leży w interesie wszystkich. Rozmowa z prof. Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim

Agata Supińska: Od dłuższego czasu mówi się o panującym wewnątrz Unii Europejskiej kryzysie. Czy rzeczywiście mamy z nim do czynienia czy powinniśmy jednak tonować wypowiedzi radykalnie określające obecną sytuację wewnątrz UE mianem kryzysu? A może najgorsze dopiero przed nami?

 

Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski: Myślę, że mamy do czynienia nie z kryzysem, tylko z serią kryzysów ciągnącą się od 2008 roku. Po zakończeniu zimnej wojny zniknął jeden z istotnych elementów integrujących państwa europejskie – zewnętrzne zagrożenie bezpieczeństwa regionu, czyli zagrożenie sowieckie. Jednocześnie spowodowało to otwarcie drogi do narodzin pomysłów autonomizacji systemu bezpieczeństwa europejskiego w stosunku do Stanów Zjednoczonych. Pierwotnie była to oczywiście ambicja francuska, a po zjednoczeniu Niemiec, od czasów Schrödera, również ambicja Niemiec i niemieckiej opinii publicznej. Na to nałożył się proces poszerzania geograficznego obszaru Unii Europejskiej o państwa Europy Środkowo-Wschodniej, który z jednej strony wykształcał w rdzeniu Unii, zarówno na poziomie krajowym, jak i unijnym, pewne poczucie mocarstwowości zdefiniowanej jako zdolność do narzucania swojej woli politycznej poza swoimi granicami. Proces akcesyjny ze swej natury był procesem, w którym mieliśmy do czynienia z relacją: strona dominująca, czyli państwa centrum Unii – klient, który chce się dostać do klubu. To tworzyło złudzenie mocarstwowości, gdyż po ukończeniu procesów akcesyjnych zapoczątkowanych w latach 90. lista klientów się skończyła i ta mocarstwowość okazała się bezprzedmiotowa. Z drugiej strony, poszerzona Unia Europejska z klasą polityczną starej Unii, przyzwyczajoną do tego, że nowe państwa członkowskie wykonują jej wolę polityczną, znalazła się w sytuacji, w której rdzeń starej Unii, w tym przede wszystkim Niemcy i Francja chciały, by w powstałym nowym organizmie, jakim była Unia złożona z 28 członków, miały tę samą skalę wpływu co w Unii złożonej z 15 krajów członkowskich. To mogło się zrodzić tylko na bazie wyobrażenia, że państwa kandydujące pozostaną wiecznymi klientami, nawet kiedy staną się już pełnoprawnymi członkami Unii.

Ponadto, zaczęły wybuchać niezależne kryzysy. Pierwszym z nich był kryzys finansowy, znany jako kryzys finansów strefy euro czy południa strefy euro i Irlandii. Wówczas powstała nowa forma relacji wewnątrz państw UE: państwa o zdrowej gospodarce strefy euro versuspaństwa z problemami finansowymi, czyli tzw. „PIGS” (Portugalia, Włochy, Grecja, Hiszpania). UE, która do 2008 roku była dobrym wujkiem, obdzielającym hojnymi transferami pieniężnymi biedniejsze regiony Unii, odtąd ukazała się państwom strefy euro jako surowy księgowy, który wymaga restrykcyjnej polityki budżetowej, co było jednocześnie połączone ze wzrostem politycznego znaczenia mocarstw. Niemcy stanęły wówczas na czele strefy euro, starając się uzdrowić projekt, inwestując w to swoje własne pieniądze. Załagodziło to objawy kryzysu, ale mechanizm choroby w ramach strefy euro nie został przezwyciężony od lat. Na to nałożył się kryzys imigracyjny z 2015 roku, połączony ze złamaniem protokołu dublińskiego przez jednostronną decyzję kanclerz Merkel. Otóż znów sobie wyobrażano w Berlinie i centrum Unii, że da się narzucić pewne rozwiązania innym państwom wbrew woli ich wyborców.

UE jak każdy podmiot polityczny ma cztery poziomy „polityczności”: 1) administracyjną, w której liczą się interesy grupowe centralnej administracji unijnej, zatrudniającej kilkadziesiąt tysięcy osób na stanowiskach decyzyjnych rozmaitych szczebli, gdzie można zauważyć pewną solidarność grupową związaną wspólnym interesem; 2) polityczność „dyplomatyczną” – interesy poszczególnych państw członkowskich ścierają się na forum międzyrządowym jak Rada UE czy RE; 3) polityczność wyborczą – fundamentalną, wymagającą mandatu wyborców do podejmowania jakichkolwiek skutecznych działań na forum UE w skali strategicznej, a nie tylko symbolicznej.

W tej sytuacji następuje dyskusja o tym, czy to my jesteśmy rozbijaczami jedności europejskiej, czy też może Francja i Niemcy są rozbijaczami jedności transatlantyckiej i Zachodu w obliczu stale trwającego zagrożenia rosyjskiego. Podziały w zakresie koncepcji bezpieczeństwa UE są wyraźne i wynikają z rozbieżności interesów. O ile Niemcy od wieków były zwrócone w zakresie swojej polityki bezpieczeństwa ku wschodowi, co w ostatnich latach w ramach UE uwidaczniało się niemieckim zaangażowaniem w liczne projekty na tym kierunku jak Porozumienie o partnerstwie i współpracy Unia Europejska – Rosja z 1994 roku, wspólnej strategii Unii wobec Rosji z 1999 r., wspólnej strategii wobec Ukrainy z 1999 r., „czterech wspólnych przestrzeni UE-Rosja” (2003-2005), koncepcji „zmiany (Rosji przez UE) przez powiązanie” i koncepcji „partnerstwa (UE/RFN-Rosja) dla modernizacji” z czasów prezydentury Miedwiediewa; to teraz, żeby wygrać wybory w Niemczech trzeba rozwiązać problem imigrantów z basenu Morza Śródziemnego, a nie problem bezpieczeństwa na Wschodzie. W tym sensie Niemcy, po raz pierwszy od wieków, stają się państwem śródziemnomorskim, a nie środkowowschodnioeuropejskim. I ten podział będzie pewnie się pogłębiał.

Na dodatek mamy do czynienia z dużą dynamiką w państwach rdzenia UE. Tradycyjne partie francuskie jak gaulliści czy socjaliści zostali zmarginalizowani w ostatnich wyborach. Nowa partia La République En Marche!z Macronem na czele, która w tej chwili właśnie sięga nizin popularności, okazała się efemerydą, niczym .Nowoczesnai podobnie skończy, ale to nie oznacza automatycznego odrodzenia starych partii. A zatem mamy otwartą przestrzeń dla rodzenia się rozmaitych radykalizmów, które będą oczywiście krytykowane m.in. za populizm. W Europie mamy do czynienia z dwoma rodzajami populizmów: populizmem antysystemowym w rodzaju czy to prawicowego Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen we Francji czy lewicowego Podemosw Hiszpanii; oraz populizmem mainstreamowym, prezentowanym przez rządzących na szczeblu unijnym. Jeśli obiecuje się utworzenie armii europejskiej, ale sprzeciwia się jednocześnie podnoszeniu wydatków na zbrojenia do poziomu 2% PKB, to jest to po prostu populizm. Deklamowanie na temat przywiązania do integracji europejskiej i łamanie jednego z jej fundamentów jakim jest swoboda przepływu usług w ramach jednolitego rynku europejskiego – co wykonał Macron promując dyrektywę o pracownikach delegowanych w imię „ochrony miejsc pracy Francuzów przed dumpingiem socjalnym” – to także populizm. Populizmem była także polityka „ciepłej wody w kranie”, zniesienie obowiązkowej służby wojskowej w roku najazdu Rosji na Gruzję czy wezwanie do niepłacenia abonamentu TVP w wykonaniu premiera Tuska. Głoszenie przez kanclerz Merkel tezy o tym, że narody powinny wyzbyć się swojej suwerenności, a przez prezydenta Macrona, że armia europejska będzie miała charakter także antyamerykański, to jest nic innego jak prowokowanie rozpadu Unii. Oczekiwanie, że narody na to nie będą reagować, a wyborcy pozwolą sobie odebrać kontrolę nad własnymi podatkami, nad własną armią i nad własną polityką wewnętrzną czy systemem sprawiedliwości – jak w przypadku Polski – jest oczekiwaniem naiwnym. Jest to prowokowanie konfliktów, których cena jest dotąd nieznana, ale za to ich rozstrzygnięcie jest znane: niewątpliwie wygrają to starcie narody, a nie oderwane od rzeczywistości elity.

 

Na ten cały kryzys UE, tak jak już Pan nadmienił, składa się więc kilka, a nawet kilkanaście mniejszych kryzysów. Czy wszystko toczy się wokół takiego scenariusza, który dało się wcześniej przewidzieć i zapobiec ewentualnym kryzysom czy też część z nich okazała się być całkowitym zaskoczeniem?

 

Myślę, że kryzys imigracyjny można było przewidzieć. Natomiast reakcje nań już nie, bo przecież Niemcy były jednym z głównych szermierzy restrykcyjnej polityki Schengen. To pod naciskiem Niemiec i rdzenia Unii Polska zamykała granice wschodnie, wprowadzała wizy, najpierw bezpłatne, później odpłatne m.in. dla Ukraińców. Zabroniono nam poszerzenia strefy małego ruchu granicznego o Lwów, żeby nie obejmować nią milionowej aglomeracji, bo to groziło nielegalną imigracją, a później z dnia na dzień poproszono, żeby otworzyć się na Somalię i Abisynię. W tym sensie było to nie do przewidzenia, że ta wolta polityki niemieckiej będzie tak gwałtowna i tak nierozsądna. Podobnie dążenie do absolutnej dominacji, również instytucjonalnej i formalno-prawnej, w sposób oczywisty musi prowokować ruchy odśrodkowe zamiast konsolidacji. Skala nierozsądku w tym zawarta też była trudna do przewidzenia. Poprzednie pokolenie przywódców europejskich zachowywało się znacznie rozsądniej.

 

Powiedział Pan, że do momentu poszerzenia Unii w 2004 roku o dziesięć państw istniał stosunek patrona w postaci państw „starej Unii” i klienta w postaci tych państw tzw. nowej Unii. Czy rozwiązaniem tej sytuacji, z którą mamy obecnie do czynienia w Unii, byłoby wzmocnienie kandydatur państw Europy Południowo-Wschodniej do przystąpienia do Unii Europejskiej?

 

To raczej nie miałoby większego znaczenia. Chodzi przede wszystkim o pewne dostosowanie ambicji rdzenia Unii do rzeczywistych możliwości materialnych, a nie dodanie do struktury małych państw, które nie wpłynęłyby rozstrzygająco na żadną z podejmowanych decyzji. Trudno mówić o Albanii jako aktorze, który zmieniłby naturę gry wewnątrz UE, podobnie Czarnogóra czy pozostali kandydaci z Bałkanów Zachodnich.

 

Jako jeden ze skutków kryzysu Unii można wymienić brexit,czyli sytuację wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Jak to wpłynie na kondycję Unii? Czy osłabi ją wyjście ze wspólnoty tak dużego państwa, które nie do końca zgadza się z polityką centrum Unii? Czy pomoże jej się odbudować czy też wpłynie na nią jeszcze bardziej osłabiająco?

 

Myślę, że niestety jest to osłabienie szansy na skuteczną reformę Unii Europejskiej. Blok zdroworozsądkowy, który mógłby być utworzony przez Brytyjczyków, Skandynawów, Bałtów i Europę Środkową, miałby po swojej stronie silne państwo o statusie mocarstwa, czyli Wielką Brytanię. Bez tego potencjału znacznie trudniej będzie wpłynąć na koleje kursu rdzenia unijnego oraz zwiększyć szanse na uzdrowienie Unii, a na tym powinno nam przede wszystkim zależeć. Rozpad projektu europejskiego w efekcie może skutkować koncertem mocarstw, a koncert mocarstw przypomina co do swej natury sytuację istniejącą po kongresie wiedeńskim. Oczywiście, mielibyśmy wówczas do czynienia z gwałtownym wzrostem znaczenia Rosji w polityce europejskiej oraz z dążeniem Francji i Niemiec do redukcji znaczenia Stanów Zjednoczonych w Europie. Gra w tym kierunku, nawet gdyby była wygrana przez nas, odbędzie się za cenę konfliktu transatlantyckiego. Trzeba dążyć, aby do starcia na tym tle nie doszło. A temu miałaby służyć UE, skoncentrowana na realnych wyzwaniach uznanych za takie przez obywateli-wyborców, a nie na projektach ideologicznych niekontrolowanych wyborczo elit, rozsądna, z ambicjami dostosowanymi do swoich możliwości.

O wydolności politycznej jakiejkolwiek struktury w jakimkolwiek zakresie rozstrzyga to, czy jest ona w stanie zużywać wszelkie zasoby (polityczne, materialne itd.) w skali strategicznej, a nie w skali kosmetycznej. Jako przykład można przytoczyć planowane utworzenie armii europejskiej – nie chodzi o to, jakie będą procedury prawne decydowania o jej użyciu, reguły zaangażowania itd., tylko jakiej wysokości koszty będą w stanie zaakceptować wyborcy orazjak liczne ofiary opinia publiczna będzie w stanie przyjąć. Według zamysłu państw centralnych UE, armia europejska ma służyć misjom ekspedycyjnym, a nie obronie terytorium UE – tu leży kolejne nieporozumienie. Jest to projekt mający w efekcie dać raczej wsparcie Armii Francuskiej w działaniach w Afryce Subsaharyjskiej, aniżeli zdolność do obrony Unii przed ewentualnym zagrożeniem rosyjskim. To, czy Unia jest skuteczna, czy nie zależy – powtórzę to – od jej zdolności politycznej, na poziomie polityczności wyborczej, do zaakceptowania kosztów w skali strategicznej, a nie w skali kosmetycznej. A w tym zakresie ta zdolność jest niewielka. Opinia publiczna w Europie jest niejednolita. Po drugie, skala gotowości do poświęceń w imię Unii Europejskiej jest jeszcze mniejsza. Bez zdolności spożywania zasobów ludzkich i materialnych za zgodą obywateli Unii nie będzie wydolności politycznej tej organizacji w żadnej dziedzinie. Mamienie ludzi, że zbuduje się mocarstwowość europejską w wymiarze wojskowym czy solidarność w zakresie finansowym w ramach strefy euro jest po prostu oszukiwaniem. Unia, żeby odzyskać prestiż w oczach obywateli, musi wykazać się skutecznością, a żeby wykazać się skutecznością, musi postawić przed sobą realne zadania, które będzie w stanie wypełniać, które będą odpowiadały potrzebom obywateli, a nie ambicjom przywódców. Obecnie dzieje się odwrotnie, czyli są stawiane nierealne zadania wynikające z ambicji przywódców, na które obywatele nie dają swojej zgody i które nie mają mandatu demokratycznego.

Jednym z głównych problemów Unii Europejskiej jest brak mandatu demokratycznego, czyli tzw. deficyt demokracji. Parlament Europejski posiada mandat formalny, gdyż jest wybierany w wyborach powszechnych przez obywateli i może zatwierdzać rozmaite decyzje, tylko że z jego decyzji nie wynika jednoczesna zgoda opinii publicznej na podejmowanie działania. Mandat PE jest nierzeczywisty, nie uchyla groźby buntu ulicy. Gdyby obciążenia niezbędne do osiągnięcia celów rzeczywiście były od obywateli wymagane, zbuntują się i nie dadzą na to swojej zgody. I to jest głównym problemem w UE – niedostrzeganie faktu, że istnieje polityczność wyborcza, której lekceważenie prowadzi do czwartego poziomu polityczności, czyli do polityczności rebelii ulicznej – buntu, czyli rewolucji.

 

W przyszłym roku odbędą się wybory do Europarlamentu. Czy są one w stanie coś zmienić w UE, wpłynąć na sytuację wewnętrzną, czy też z faktu, że mandat demokratyczny PE jest zbyt słaby, żadnych zmian tutaj nie będzie? Czy można z tego wyciągnąć wniosek, że udział obywateli w tych wyborach jest bezcelowy, czy warto jednak zachęcać, by na nie poszli i zagłosowali?

 

Jak najbardziej należy wziąć udział w tym akcie wyborczym i próbować zmienić sytuację UE. Pytanie powinno jednak brzmieć: czy jest szansa, aby w wyniku tych wyborów skutecznie uzdrowić Unię? W tym wypadku powiedziałbym raczej, że nie. Jest raczej szansa na ograniczenie skali woluntaryzmu elit europejskich. Trzeba pamiętać jednak, że wybory do PE są traktowane przez elektoraty, nie tylko w Polsce, ale we wszystkich państwach Unii, jako mniej poważne, aniżeli wybory do parlamentów narodowych. Cechuje je niższa frekwencja i wyższa zdolność wyborców do oddawania głosów na rozmaite dziwne postaci czy partie, czy to folklor polityczny czy radykałów. Ludzie, którzy nigdy nie dostaliby się do parlamentu narodowego, dostają się do Europarlamentu.

 

Co tylko osłabia tę instytucję…

 

Tak. Skutek będzie taki, że przyszły skład PE w istotnej mierze będzie kształtowany przez rozmaite partie radykalne, czy to z lewicy czy z prawicy. To wszystko nie wytworzy siły do dostatecznego zreformowania Unii. Będzie bardziej objawem kryzysu i erozji zaufania do dawnych elit niż wytworzeniem nowych, sprawnych elit rządzących. W polskim wypadku była próba, niestety porzucona, skonsolidowania strefy politycznej w zakresie wyborów europejskich w postaci przyjęcia takiej ordynacji wyborczej, która promowałaby duże partie – wtedy głosy Rzeczpospolitej w tej instytucji byłyby głosem jednolitym, a nie rozbitym, bo w końcu chodzi o realizację interesów narodowych, a nie o dokładne odzwierciedlenie nastrojów elektoratów krajowych. Liczą się skutki polityczne, a nie jakieś teoretyczne założenia.

Sytuacja, w której uzurpowanie sobie władzy przez instytucje unijne, co obserwujemy w przypadku Komisji Europejskiej czy Trybunału Sprawiedliwości UE wobec Polski w zakresie reformy wymiaru sprawiedliwości, nie miałaby miejsca. Postępowanie takie nie miałoby bowiem poparcia w przyszłym Europarlamencie, gdyby rzeczywiście udało się namówić wyborców do masowego udziału w tych wyborach i świadomego głosowania. To także dotyczyłoby kwestii walki o kwestie materialne np. finansowania polityki rolnej. Tego typu wymiar praktyczny istnieje w każdym z państw, tzn. istnieją grupy elektoratu, które rozumieją naturę tej gry i to, że nie jest to jakiś gest moralny czy teoretyczny, tylko przemyślany akt gry politycznej prowadzonej na arenie międzynarodowej z zamiarem osiągnięcia najlepszego wyniku dla własnego kraju i dla UE, bo nie jest to sprzeczne ze sobą. Zdrowa Unia Europejska jest w interesie wszystkich. Unia chora, z przerostem ambicji, z tendencjami uzurpatorskimi jest przeciwna interesowi wszystkich jej członków i obywateli, i to trzeba po prostu zmienić. Z kolei, zanik Unii byłby wstępem do koncertu mocarstw i rozmaitych innych konfliktów wewnątrz europejskich z rosnącą rolą Rosji, oraz konfliktu transatlantyckiego, czyli wytworzenia się środowiska wybitnie niesprzyjającego dla Polski czy innych państw, które nie są mocarstwami.

 

Czy perspektywa narodowa powinna dominować w myśleniu o rozwiązywaniu obecnych i przyszłych problemów Unii nad stanowiskami ideologicznymi czy ideowo-politycznymi, zwłaszcza jeżeli w Europie Środkowej czy Wschodniej mamy trochę inną wizję Unii i inny pomysł na miejsce naszego państwa w UE?

 

Zależy, jak zdefiniujemy podejście ideologiczne, czy jako uznanie priorytetów własnej ojczyzny za najważniejsze czy też uznanie prawa, by inni mieli inne priorytety. Z zasady nie chodzi o nacjonalistyczną dominację nad innymi, ale uznanie pewnej natury gry, oczywiście też motywowanej ideowo. Główne zadanie polega na identyfikacji realnych wyzwań i problemów UE oraz przygotowanie instrumentów radzenia sobie z tymi wyzwaniami, a nie wymyślanie jakiś konstrukcji ideologicznych i zmuszanie narodów, by się do tych konstrukcji dostosowywały. Nie powinno być zgody na to, by ktoś sobie uzurpował rolę nauczyciela w stosunku do innych współobywateli, którym będzie mówił, co mają myśleć, robić i w co mają wierzyć. Do tego nikt nie ma prawa bez ich zgody. Oczywiście może przekonywać, ale nie może narzucać. Ideologiczne założenia, z którymi muszą się zgodzić rozmaite narody, powinny zostać porzucone, a przyjęty powinien zostać model pragmatyczny, czyli identyfikacja problemów i realistyczne opracowanie sposobu radzenia sobie z nimi.

 

Tylko czy są jakieś granice tego pragmatyzmu?

 

Oczywiście, że są granice. Taką granicą jest np. absolutny zakaz uciekania się do środków zbrodniczych czy, w szerokim rozumieniu, niemoralnych, gwałcących prawa podstawowe człowieka. W jakiejkolwiek ideologii nie wolno tego czynić, ale są to dosyć oczywiste założenia.

 

W związku z odejściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej będziemy mieli także do czynienia z odpływem jednej z największych partii odwołujących się do tradycji konserwatywnych. Jak to wpłynie na sytuację wewnątrz Unii, jeżeli chodzi o środowisko partii konserwatywnych. Czy to utrudni realizację ich celów, prowadzenie twardej i realistycznej polityki oraz zmieni koncepcję podejścia środowisk konserwatywnych do projektu Unii?

 

Myślę, że tak, choć będzie to znacznie bardziej skomplikowane. Ilość ludzi deklarujących się jako konserwatyści w przyszłym Parlamencie Europejskim wzrośnie, a nie zmaleje. Problem polega jednak na tym, kto co będzie rozumiał pod tym terminem, kto jest, a kto nie jest konserwatystą. Z polskiego punktu widzenia zasadnicze pytanie będzie brzmiało: na ile te siły, które będą stosowały retorykę czy zasady konserwatywne, będą jednocześnie prorosyjskie? Nie jest to jedyne środowisko mierzące się z takim zagrożeniem, gdyż również środowiska lewicowe będą się w podobnym kierunku przesuwały. Natomiast, ta gra, z polskiego punktu widzenia, nie jest taka prosta. Nie jest tak, że Ci, którzy się zadeklarują jako konserwatyści, jednocześnie mogą być postrzegani jako sojusznicy polscy, a ci co odwrotnie, jako przeciwnicy, bowiem nie ten jeden jedyny wymiar ideologiczny musi być przez Polskę brany pod uwagę. O ile będą to konserwatyści w rodzaju Frontu Narodowego we Francji czy Alternative für Deutschlandw Niemczech, ich zwrot prorosyjski jest ewidentny i z tego tytułu będzie dla nas niekorzystny. A jednocześnie lewicowcy wszelkiej maści mają również tendencje do zerkania ku Moskwie. Generalnie więc nie będzie to problem prosty – w tym zakresie Brytyjczycy, którzy mają własne, bezpośrednie, przykre i świeże doświadczenia z Rosją, reprezentowali znacznie trzeźwiejszy model konserwatyzmu, aniżeli ten, który może dominować po przyszłorocznych wyborach do PE wśród przedstawicieli krajów, w szczególności Europy Południowo-Zachodniej.

 

Próbując skonkludować, czy możemy określić, czym w zasadzie jest teraz Unia Europejska, a czym powinna być z naszej perspektywy? Czy bardziej projektem ideowym, politycznym czy wyłącznie gospodarczym?

 

Bez uproszczeń, Unia Europejska nie powinna być projektem ideowym, natomiast powinna być projektem gospodarczo-politycznym z wyraźnym akcentem na gospodarkę i z przyjęciem założenia, że istnieją pewne naturalne napięcia między skutecznością polityczną, rozumianą jako podejmowanie decyzji, a nie jako ich wdrażanie, a spoistością wewnętrzną. Innymi słowy, im bardziej procedury decyzyjne w UE będą upraszczane i poddawane woli mocarstw, tym decyzje będą szybciej przyjmowane, ale tym większy będzie również rozziew pomiędzy społeczeństwami poszczególnych państw unijnych (decydujących mocarstw i zmuszanych do przyjęcia ich decyzji pozostałych państw) i większa frustracja oraz sceptycyzm, co ostatecznie doprowadzi do rozpadu Unii. Głównym problemem będzie napięcie, dychotomia między dążeniem mocarstw do maksymalnego uproszczenia procesu decyzyjnego poprzez opanowanie go przez te właśnie mocarstwa i teatralizację udziału pozostałych państw w procedurze unijnej. To będzie reklamowane jako podnoszenie skuteczności instytucji unijnych, przenoszenie procesów decyzyjnych do instytucji centralnych sterowanych de factoprzez wiodące mocarstwa, a w praktyce przez Niemcy, gdyż Francja widać, że słabnie i będzie słabła. To będzie rodziło frustrację i napięcie w drugim wymiarze, czyli w wymiarze poparcia społecznego dla całej tej instytucji. Im więcej w tym będzie dominacji jednego państwa, tym mniej będzie zgody pozostałych narodów na tę dominację. Wyhamowanie tych ambicji będzie niezmiernie trudne. Raczej UE podąży w kierunku wyłaniania twardego rdzenia organizacji, gdzie będą podejmowane rzeczywiste decyzje polityczne i teatralizacji instytucji traktatowych z próbą wypchnięcia państw peryferyjnych poza całą strukturę, i to też będzie miało skutek niejednolity. Zasadniczym instrumentem oceny sytuacji UE jest uznanie jej głębokiej różnorodności, bo inaczej na tę sytuację będą reagowali Skandynawowie, inaczej państwa „PIGS” (notabene sam ten skrót jest politycznie wybitnie drażniący z uwagi na jego angielskie znaczenie), inaczej Europa Środkowo-Wschodnia. Brytyjczycy pierwsi zareagowali odejściem z UE i ta decyzja nie była jednolita. W zależności od tego, jak naród czuje się silny bądź słaby, starcie z rdzeniem unijnym znacznie łatwiej przyjdzie 36 milionom Polaków niż np. Maltańczykom, których jest zaledwie 400 tysięcy, czy nawet Słowakom, których jest około 5 milionów. Nasza klasa polityczna w znaczniej mierze uważa, że Polska jest słabym, biednym krajem, który powinien płynąć w głównym nurcie, a co dopiero narody, które mają 2, 3 czy 5 milionów obywateli. Czym innym jest uświadomienie sobie swojego położenia czy własnych racji albo uszczerbku własnych interesów, a czym innym decyzja o podjęciu konfliktu w ich obronie. To będzie zależało od tradycji demokratycznych, a te są najmocniejsze w Skandynawii oraz w Polsce i na Węgrzech, od wielkości gospodarczej i demograficznej państw, od skali poczucia zagrożenia zewnętrznego itd., a zatem nie będzie jednolitej reakcji we wszystkich krajach peryferyjnych. Możliwe są bardzo rozmaite scenariusze, a skala poparcia dla działań UE będzie się zapewne zmniejszać. Te kraje, które chciałyby zyskać korzyści z płynięcia w głównym nurcie Unii, mają owych korzyści coraz mniej, a sama Unia będzie po prostu coraz bardziej niewydolna.

 

W sytuacji tej niewydolności Unii coraz więcej mówi się o zacieśnianiu współpracy w ramach regionalnych projektów m. in. Inicjatywy Trójmorza czy Grupy Wyszehradzkiej. Czy taka współpraca może być czymś więcej i stanowić realną alternatywę dla projektu Unii czy jest tylko doraźnym sojuszem skupionym na formowaniu polityki zagranicznej wybranych krajów?

 

Inicjatywa Trójmorza jest faktycznie inicjatywą prounijną i to jej przeciwnicy usiłują przedstawić ją jako zamysł antyunijny. Jednolity Akt Europejski wprowadził cztery swobody europejskie, w tym swobodę przepływu dóbr i usług, która nie może być realizowana i pozostanie wyłącznie na papierze, o ile nie będzie odpowiedniej infrastruktury drogowej, kolejowej, wodnej czy ogólnie transportowej oraz przesyłu surowców energetycznych, które będą zapewniały praktyczną realizację tego zapisu traktatowego. Inicjatywa Trójmorza nie jest konstrukcją alternatywną wobec Unii, wprost przeciwnie. Jest to pogłębienie integracji europejskiej poprzez nadanie jej podstaw materialnych oraz infrastrukturalnych w naszym regionie podstaw niezbędnych do rzeczywistego funkcjonowania jednolitego rynku europejskiego w naszej części UE. Polska, Czechy czy Słowacja są większym rynkiem zbytu dla Niemiec niż Francja, natomiast chodzi o to, by również dla siebie były potężnym rykiem i w ten sposób dały impuls gospodarczy dla naszego rozwoju regionalnego. To nie jest projekt alternatywny wobec Unii czy będący rządową drogą do „polexitu” – jest wręcz przeciwnie. Jest to umocnienie i wprowadzenie w życie zapisów traktatowych dotyczących jednolitego rynku w naszym regionie, z nadzieją na ogólny wzrost dobrobytu, a zatem wzmocnienie satysfakcji społeczeństw i obniżenia ich podatności na radykalizmy.

Grupa Wyszehradzka jest grupą lobbingową wewnątrz UE i poza nią też nie miałaby racji bytu, tak jak wschodnia flanka NATO w formule Bukaresztańskiej „9” (Estonia, Bułgaria, Czechy, Litwa, Łotwa, Polska, Rumunia, Słowacja, Węgry) jest grupą lobbingową wewnątrz Sojuszu Północnoatlantyckiego i jej głównym celem jest przekonywanie NATO do podejmowania decyzji, które uznajemy za słuszne, a poza Sojuszem też nie miałaby żadnej racji bytu, bo kogo do czego miałaby przekonywać. To są pomysły na scenariusz skrajnie negatywny, gdyby jakiś kataklizm doprowadziłby do rozpadu UE i struktur zachodnich, wówczas oczywiście trzeba by było ratować co się da przez jakiś rodzaj integracji regionalnej, ale jest to scenariusz negatywny. Nie jest to plan do realizowania i miejmy nadzieję, że nigdy nie będzie potrzeby realizowania takiego scenariusza.

 

Czasem jednak ze strony krajów Europy Środkowej np. Czech można usłyszeć zarzuty, że Polska prowadzi zbyt konfrontacyjną politykę względem najsilniejszych państw UE m.in. Niemiec, sprzeciwiając się projektowi się NordStream2, czy wchodząc w konflikt z Francją dot. pracowników delegowanych, a także, że czasem jesteśmy zbyt zakorzenieni w doświadczeniach z przeszłości, co może utrudniać prowadzenie efektywnej polityki wspólnotowej obecnie. Jak z polskiej perspektywy powinniśmy oceniać te zarzuty, jak powinniśmy sobie z nimi radzić i jak rozwiać obawy tych, którzy sądzą, że Polska w ten sposób może szkodzić nie tylko sobie, ale i ogólnej sprawie europejskiej?

 

Są to zarzuty po prostu nieprawdziwe. Polska oczywiście jest cztery razy większa niż Czechy i trudno oczekiwać, żeby miała ten sam poziom ambicji, jest państwem frontowym graniczącym z Rosją, Czechy natomiast mają wszystkich sąsiadów będących członkami UE, a poza Austrią wszyscy są także członkami NATO i w tym sensie ich bezpieczeństwo ma głębokie podstawy. Nie mają bezpośrednich wyzwań u swoich granic w tym zakresie. Co do historii, trzeba przypomnieć, że wszystkie narody się tym kierują. Niemcy wymyślili surowe restrykcyjne reguły kryteriów konwergencji, czyli dyscypliny dla strefy euro, dlatego że wyborcy niemieccy nadal pamiętają o hiperinflacji z początku lat 1920. i żaden polityk niemiecki, chcący wygrać wybory, nie może zaproponować Niemcom wprowadzenia po raz kolejny polityki inflacyjnej. To nie wynika z żadnych reguł ekonomicznych, tylko z pamięci historycznej Niemiec. Francuzi upierają się przy laickości UE nie dlatego, że to jest rozsądne, tylko dlatego, że taka jest tradycja Republiki Francuskiej, która jest dokładnie odwrotna w stosunku do tradycji Polski, Litwy czy jeszcze do niedawna Irlandii. Panowanie arcykatolickich Habsburgów uczyniło z Czechów jeden z najbardziej zlaicyzowanych narodów Europy, a dominacja protestanckiej szlachty węgierskiej nad Słowakami wzmocniła przywiązanie tego narodu do katolicyzmu. Zagrożenie rosyjskie, na które zwracają uwagę Polacy, nie jest wynikiem poczucia krzywdy historycznej, bo gdyby tak było to byśmy bali się pewnie również Szwecji, mając w pamięci „Potop”. Poczucie zagrożenia ze strony Rosji jest wynikiem realnej, obecnie agresywnej polityki rosyjskiej, nie w wymiarze historycznym, a jak najbardziej współczesnym. Polska, z racji swojej wielkości demograficznej i ekonomicznej, a także rozległości terytorialnej jest w stanie podjąć wyzwania i spory polityczne, których mniejsze kraje nie są w stanie podejmować, bojąc się ich ceny politycznej w poczuciu własnej słabości czy własnego potencjału, co nie znaczy, że nam nie kibicują po cichu. To jest naturalne, iż uznają, że ta gra będzie rozstrzygnięta przez Polskę i Polska wygra ją i dla siebie, i dla nich, a w ich interesie leży, żeby cenę polityczną takiego starcia płaciła tylko Polska, a nie oni, którzy i tak zapewne nie przesądziliby wyniku tej gry. Bywają takie sytuacje, kiedy okazują nam te kraje wsparcie i takich sytuacji pewnie będzie coraz więcej. Im więcej konfliktów Polska wygra, tym więcej będzie miała sojuszników do następnych gier.

 

Miejmy nadzieję, że Polska nie będzie musiała bronić siebie i swojego stanowiska na forum Unii Europejskiej.

 

Mamy wewnątrz UE spór pomiędzy dwiema wizjami UE: mainstreamową i tą reprezentowaną przez Polskę oraz inne kraje Europy Środkowej. Sądzę, że w przyszłości do tej wizji dołączą także inne państwa. Tutaj toczy się spór o przyszłość Unii. Nikt nie zamierza z Unii wychodzić, ale to nie oznacza, że mamy dążyć do zbudowania takiego modelu Unii, jaki inni sobie wymyślą. My chcemy, by ten model był taki, jaki również i nam odpowiada, i nie jesteśmy sami w tym dążeniu. Po licznych doświadczeniach rozmaitych niewydolności jest szansa, że ta konstrukcja zostanie przywrócona zostanie do pewnego rozsądku.

 

Czyli jest szansa, aby wizja UE państw Europy Środkowej stała się tą wizją mainstreamową i żeby centrum Unii przesunęło się w tę stronę?

 

Aż tak dobrze zbyt szybko nie będzie, ale na razie możemy postawić sobie za ambitny cel ograniczenie nonszalancji rdzenia Unii i uznanie, że niektóre rzeczy wymagają zgody wszystkich, a nie uzurpacji uprawnień władczych ze strony wybranej grupy państw. Pierwszym i podstawowym zadaniem jest ocalenie całej Unii – to leży w naszym interesie. Unia, ażeby przetrwać, musi nabyć bardziej realistycznego podejścia do problemów współczesności i szacunku do słabszych partnerów, a nie woli dominacji nad nimi. Dominacja powoduje bunt, a bunt prowadzi do rozpadu – to jest najczarniejszy ze scenariuszy i głównym naszym celem powinno być uniknięcie go poprzez zaniechanie tych negatywnych praktyk, a nie poprzez kapitulację i poddanie się im. Jeśli ta nonszalancja unijnego rdzenia nie zostanie wyhamowana w drodze negocjacji, rozbije się o bunt uliczny czego początki widać dziś na ulicach Paryża. To kosztowna forma uczenia rządzących jak wygląda świat. Polska nie ma tradycji rewolucji (powstania narodowe to co innego), ma natomiast tradycję negocjowania niezbędnych reform odrywającego się od realiów systemu politycznego od nihil novi z 1505 r., przez Konstytucję 3-go maja, po okrągły stół. To dobra tradycja, oszczędza krwi i spalonego przez demonstrantów mienia.

Czeska wersja rozmowy dostępna na stronie: https://pravybreh.cz/zdrava-evropska-unie-je-v-zajmu-vsech/ powstała w ramach projektu Ośrodka Myśli Politycznej „Przedmurze, most, prawe płuco, zapomniane peryferie? Polaków i Czechów koncepcje własnego miejsca w Europie” – zadania publicznego współfinansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Forum Polsko-Czeskie na rzecz zbliżenia społeczeństw, pogłębionej współpracy i dobrego sąsiedztwa 2018”.